niedziela, 26 grudnia 2010

Święta poza domem

Postanowiłam zrobić namiastkę Wigilii, upiec ciasto i przyrządzić rybę. Spinneys jest dobrze zaopatrzony, dostałam filet z okonia nilowego. Na ciasto z czekoladą i orzechami laskowymi też znalazłam wszystkie składniki. Wcześniej myślałam jeszcze o sałatce warzywnej – ziemniaki i marchew są, korzeń pietruszki też, tyle że za 39,50 aed za kg! (sprowadzany z Australii), a selera nie znalazłam. No i musiałabym dodać rosyjskie ogórki w occie, bo kiszonych nie ma. Zastanawiałam się nad pierogami – nawet znalazłam suszone grzyby w jakiejś obłędnej cenie, ale zrezygnowałam. Rozważałam też jakieś ciasto z makiem, ale w żadnym sklepie nie widziałam maku. Sprawdziłam więc w internecie i okazało się, że mak jest substancją zakazaną w Emiratach, za próbę przywozu można trafić do więzienia na 20 lat.

Parę dni temu pierwszy raz próbowałam użyć kuchenki elektrycznej S. Włączyłam ją i po kilku minutach zobaczyłam kłęby dymu i płomienie wydobywające się spod płytek grzewczych... Nie wiedziałam, co robić, nawet nie znam numeru do straży. Myślałam, że zapaliły się kable doprowadzające prąd do palników. Nad kuchenką zobaczyłam wyłącznik prądu, więc go nacisnęłam i na szczęście po chwili przestało się palić. Powiedziałam o tym S., która następnego dnia podniosła płytę – okazało się, że dostał się pod nią jakiś płyn i to on się zapalił. Kobieta, która przychodzi sprzątać mieszkanie, dostała więc za zadanie dokładne wyszorowanie kuchenki.

Usmażyłam więc rybę, ugotowałam ziemniaki, upiekłam dwie blachy ciasta. Miałam drobny problem z piekarnikiem, nie wiedziałam, czy temperaturę ustawia się w Celsjuszach, czy Farenheitach. Założyłam, że w tych drugich, bo pokrętło można ustawić na max. 500 stopni. Założenie okazało się trafne, ciasto wyszło idealnie. Pół blachy zostawiłam dla nas, pół zabrałam do pracy (znikło momentalnie), drugą blachę postanowiłam zabrać na świąteczny obiad do B.

Zjadłyśmy z S. rybę i ciasto, pooglądałyśmy jakiś film, po czym pojechałam do pracy. Trafiła mi się najruchliwsza działka, w czasie której wszystko szło pod górkę. Najpierw nie było wolnego miejsca do parkowania dla samolotu, który wylądował. Gdy skołował i zatrzymał się w oczekiwaniu na zwolnienie miejsca, zablokował jednocześnie miejsce kolejnemu lądującemu samolotowi. Gdy jego stanowisko się zwolniło, musiał przekołować po pasie na właściwe miejsce, a że w tym czasie było kilka lądowań, blokował drogę samolotowi, który miał kołować do startu... Sytuacja została opanowana, ale jakiś czas później upchnęłam na pas, między jednym a drugim lądującym, samolot ze „slotem“. Już miałam mu dać pozwolenie na start, gdy dostaliśmy telefon, że samolot ma zostać zawrócony do terminala, bo ze względów bezpieczeństwa mają wycofać jakiegoś pasażera. Oczywiście samolot nie zdążył w porę skołować z pasa i cargo linii Ethiad zaliczył odejście na drugi krąg. Pod koniec dyżuru trafił mi się samolot gotowy do startu bez planu lotu. Plan dotarł, gdy zaczęła się pora „slotów“ i dostali „slota“ za 45 minut. Gdy po pół godzinie poprosili o uruchomienie, za ich plecami uruchamiał samolot ze stanowiska obok, więc kazałam im się wstrzymać. Jednak po chwili D. spojrzał przez lornetkę i nie zobaczył samolotu na stanowisku, które było zapisane na pasku – okazało się, że stoi w zupełnie innym miejscu i nikt go nie blokuje...

Skończyłam pracę o 2 w nocy, do mieszkania dojechałam w 20 minut. Do pracy jeżdżę dłuższą, ale mniej zatłoczoną drogą, wracam krótszą. W dwie strony wychodzi ok. 80 km... w tym tempie będę robić znacznie powyżej 20 tysięcy km rocznie :(

W Boże Narodzenie postanowiłam odwiedzić jeden z dwóch kościołów katolickich w Dubaju. Wybrałam mszę po angielsku o 14:30, w kościele położonym bliżej. W drugim, mieszczącym się w Jebel Ali, po drugiej stronie miasta, mieli nawet mszę po polsku! Tyle, że o 18:30, a więc w porze obiadu u B. Dojechałam do kościoła w ostatniej chwili, szczęśliwym trafem znalazłam miejsce parkingowe. Kościół wielki jak stodoła, z mnóstwem ławek szczelnie zapełnionych w większości Filipińczykami. Ksiądz też z Filipin, mówiący po angielsku z azjatyckim akcentem. Atmosfera wcale nie świąteczna, ze dwie tradycyjne angielskie pieśni bożonarodzeniowe. Prosty żłóbek, żadnych choinek. Mogliby chociaż palmy postawić ;)

Gdy wróciłam, otworzyłyśmy z S. prezenty, które dla siebie przygotowałyśmy, a które od kilku dni stały przed świetlnymi choinkami, stanowiącymi wraz z bałwanem świąteczny akcent w mieszkaniu. Dostałam perfumy Niny Ricci i płytę z piosenkami pop do samochodu, a dla S. kupiłam komplet żel+scrub+myjka z Sephory, ładnie zapakowane w plastikową wanienkę, oraz rodzaj kalendarza z codziennymi radami dotyczącymi prawa przyciągania.

Później poszłyśmy do B. i L., Amerykanów, którzy mieszkają w tym samym budynku. B. jest kontrolerem, który przyjechał do Dubaju przede mną i przed F. Na obiedzie, oprócz ich dwójki dzieci, była jeszcze siostra L., która przyleciała do nich z USA na Święta i przywiozła ich psa (mieszańca golden retrivera). Mieszkanie B. i L. jest takie jak S., tylko z mniejszym salonem i widokiem na basen, przez co nie dochodzą hałasy z ulicy. Mają wielką sztuczną choinkę. Na obiad, który w moim pojęciu trudno nazwać świątecznym, składał się pieczony drób (chyba kaczka) i ziemniaki, jakieś sałatki, humus, czerwone wino i smaczne ciasto. Mój wypiek też im smakował. Atmosfera była miła, tylko było trochę chłodno z powodu działającej klimatyzacji.

Dzisiaj siedzę w mieszkaniu z przeziębieniem. Wszystko przez klimatyzowane pomieszczenia. Dobrze, że mam dwa dni wolne, zdążę się wykurować.

czwartek, 23 grudnia 2010

Winda

Ciekawostka: Kilka dni temu wychodziłam z pracy z instruktorem D., z którym teraz praktykuję, bo A. jest na urlopie, i z Emiratczykiem M. Wsiedliśmy z D. do windy, ale M. stwierdził, że jest za mało miejsca i on zjedzie w następnej kolejności. Winda jest rzeczywiście mała, ale przewidziana na 4 osoby, we trójkę spokojnie można jeździć. D. przekonał go, że się zmieścimy i M. z oporami, ale wsiadł, chociaż przez cały czas stał skulony. Gdy wyszliśmy z budynku i M. się oddalił, D. zapytał, czy wiem, dlaczego M. nie chciał z nami jechać. Odpowiedziałam, że się domyśliłam – M. jako muzułmanin, nie będący moim bratem ani mężem, nie chciał jechać ze mną w jednej windzie :)

Podobną sytuację przeżyłam wcześniej w Szardży, gdy zjeżdżałam z mojego piętra na parter i facet, który zatrzymał windę po drodze, zapytał (zrozumiałam po gestach), czy może wsiąść...

Subaru

We wtorek wieczorem odebrałam z salonu mój nowy samochód :) Sprzedawca w salonie zadbał o ubezpieczenie i rejestrację. Do zarejestrowania potrzebny był list od pracodawcy, który M. przygotowała, a facet z Subaru odebrał z lotniska i zawiózł do urzędu w Szardży. W drodze powrotnej zabrał mnie z Mirdifu do salonu, więc nie musiałam nawet martwić się o transport. Gdy poszłam obejrzeć auto, zauważyłam, że do zamówionych przeze mnie przyciemnionych szyb i tylnych czujników parkowania dorzucili gratis czujniki z przodu :) Ponadto dostałam dywaniki i pełny bak paliwa. Odebrałam kluczyki i dokumentację i udałam się w drogę powrotną do Mirdifu.

Samochód fajnie się prowadzi, ładnie przyspiesza (w końcu ma 2,5 litrowy silnik i tylko 1,5 tony masy), a do tego duże szyby oferujące bardzo dobry widok na boki i do tyłu. Siedzi się całkiem wysoko, wyżej niż mi się wcześniej zdawało. Jedyny „mankament“ to fabrycznie montowany w Emiratach sygnał przekraczania prędkości, włączający się przy 110 km/h. Dopuszczalna prędkość na autostradzie to 120 km/h, do tego radary rejestrują przekroczenie prędkości o co najmniej 20 km/h, czyli można spokojnie rozpędzić się do 140 km/h, gdyby nie ten wkurzający beeper. Na pierwszym przeglądzie, po 1500 km przebiegu, zapytam, czy nie mogliby zaprogramować wyłączania się tego urządzenia po kilku sygnałach.


wtorek, 21 grudnia 2010

Kolejna przeprowadzka?

Dzisiaj S. miała straszną kłótnię przez telefon, najpierw ze swoją przyjaciółką A., później z mężem, z którym jest w trakcie rozwodu. Poszło o jej przenosiny do Al Ain, o których mąż dowiedział się od swojego kumpla, chłopaka A. Zażądał, aby oddała mu mieszkanie w Mirdifie i stanęło na tym, że S. musi się wyprowadzić do końca stycznia. A to znaczy, że pora zacząć sobie szukać kolejnego miejsca zamieszkania.

Myślę o czymś w Downtown Burj Khalifa, albo w jednym z wieżowców z widokiem, albo na tzw. starym mieście, tzn. na osiedlu kilkupiętrowych bloczków w stylu arabskim. Prawdopodobnie w cenie, którą chcę zapłacić, dostanę mieszkanie jednosypialniowe. Chyba, że zdecyduję się na leżącą obok Downtown dzielnicę Business Bay, gdzie ceny są niższe i w wieżowcu mogę trafić na apartament dwusypialniowy. Po świętach zacznę się umawiać z pośrednikami.

czwartek, 16 grudnia 2010

Hotel Atlantis

Długo nie mogłam zasnąć w nowym łóżku, a później obudziłam się o 8 rano, zdecydowanie za wcześnie. Niestety, mimo podwójnych szyb w oknach, słychać hałasy z ulicy, zwłaszcza trąbiące pojazdy – a kierowcy tutaj uwielbiają bez powodu trąbić. I słychać przelatujące nisko samoloty... mieszkam dokładnie na podejściu do lotniska w Dubaju, zaledwie 3 kilometry od progu pasa 30. O ile samoloty mi nie przeszkadzają, o tyle samochody już tak. Mam nadzieję, że z czasem przestanę na nie zwracać uwagę.

Zjadłam śniadanie, wzięłam prysznic, posiedziałam w internecie, aż zrobiło się południe. Wspólnie z S. postanowiłyśmy wybrać się na lunch. Najpierw jednak pojechałyśmy do salonu Subaru, gdzie zapłaciłam za samochód. Dwa dni wcześniej odebrałam z lotniska czek, który zrealizowałam w „czekomacie“ i mogłam sfinalizować zakup auta. Ma być gotowe do odbioru najpóźniej we wtorek.
Po wizycie w Subaru, S. zdecydowała, że zjemy w restauracji Kaleidoscope w hotelu Atlantis, który mieści się na palmie. Niesamowite, że palma jest sztucznym tworem. Przez środek „pnia“ biegnie kilkupasmowa szosa, wzdłuż której stoją wieżowce, a na „liściach“ wille. Oczywiście ceny apartamentów są tu zawrotne. Na końcu palmy stoi gigantyczny budynek hotelu Atlantis. Oprócz samego hotelu, w kompleksie jest m.in. akwarium, pole golfowe oraz największy w Emiratach aquapark. W holu budynku stoi ogromna rzeźba z kolorowego szkła. Lunch w restauracji serwowany jest w formie bufetu. Do wyboru sushi, potrawy kuchni azjatyckiej, trochę ryb i grillowanego mięsa, owoce i desery. Cena za osobę to 185 aed, czyli znośnie. Po lunchu przeszłyśmy się obejrzeć hotelową plażę i basen.

Przed hotelem Atlantis

Szklana rzeźba w hallu

Akwarium

Akwarium

Po lunchu S. umówiła się ze znajomym, Holendrem latającym samolotami cargo w Cathay Pacific. Pojechaliśmy do Belgian Beer Cafe w hotelu Crowne Plaza w Festival City. Hotel znajduje się nad Zatoką (Creek), w oddali widać Burj Khalifa i drapacze chmur na Sheikh Zayed Road.

środa, 15 grudnia 2010

Przeprowadzka do Dubaju

Przeprowadziłam się :) Spakowałam wszystko do walizek, kartonu, w którym przyleciała część rzeczy i kilku reklamówek. Władowałam to do samochodu, oddałam klucze i wyjechałam z Szardży.

S. pomogła mi wnieść rzeczy na górę i rozpakowała torby z jedzeniem. Dała mi klucz, kartę magnetyczną do budynku i hasło do internetu. Jest 10x szybszy niż ten w poprzednim apartamencie :) Tylko Hotspot Shield nie może się z siecią połączyć... zablokowali go, czy co?

Później S. pojechała na jakieś spotkanie, a ja zabrałam się za rozpakowywanie. Wyciągnęłam tylko część rzeczy, nadających się do ułożenia na półkach. Muszę kupić wieszaki. Później przeszłam się do Spinney’s, zrobiłam drobne zakupy. O wieszakach zapomniałam ;) Myślałam, że przenosząc się do Mirdifu, nie będę spotykać Arabów, ale jednak też tu mieszkają. Mimo to w markecie widziałam kobietę w szortach i topie, więc na pewno jest to miejsce bardziej liberalne niż Szardża.

sobota, 11 grudnia 2010

9-10 grudnia, Formuła 1 H2O

Przez dwa dni z rzędu miałam poranne dyżury, od 8:00, a później od 5:45, a że przed oboma krótko spałam, to po powrocie z drugiego miałam ogromną ochotę się zdrzemnąć. Niestety, zza okna zaczął dochodzić jakiś koszmarny hałas, jakby ktoś urządzał sobie wyścigi motocyklowe. Wyjrzałam i na jeziorze zobaczyłam ścigające się łodzie. Z internetu dowiedziałam się, że właśnie rozpoczęło się Grand Prix Formuły 1 łodzi motorowych. To dlatego jakiś czas temu nad jeziorem postawili trybunę. Zeszłam pooglądać eliminacje, a następnego dnia wybrałam się na główny wyścig. Ustawiłam się przy barierce odgradzającej jezioro od chodnika. Na eliminacjach prawie nie było widzów, natomiast w dniu zawodów trybuna i miejsca przy barierkach były szczelnie wypełnione, a na trawie rodziny urządziły sobie pikniki. Po wyścigu odbyła się dekoracja zwycięzców i parada, na czas których zamknięto ruch samochodowy na Cornichu. Zarówno pierwszego jak i drugiego dnia wieczorem odbyły się pokazy fajerwerków, niestety z mieszkania słyszałam tylko huk, bo widok zasłaniały mi wyższe budynki. 

Widok z okna

Wyścigi

Dodaj napis


Widzowie

Dekoracja zwycięzców

Parada


wtorek, 7 grudnia 2010

Wycieczka do Dubaju

Zdecydowałam – kupuję Subaru. Po południu pojechałam do salonu w Dubaju. Wybrałam najkrótszą, ale płatną Sheikh Zayed Road. Niesamowite wrażenie robi jej fragment niedaleko Burj Khalifa, z drapaczami chmur po obu stronach. Muszę się tam wybrać na spacer z aparatem. Oczywiście, zamiast na właściwy zjazd z autostrady, trafiłam na prowadzący prosto na parking Mall of the Emirates. Nie szkodzi, i tak chciałam tam zajrzeć, tyle, że w drodze powrotnej. Zrobiłam zakupy w Carrefourze, a później jakimś cudem wyjechałam na ulicę, przy której znajduje się salon Subaru. 

Znajomy sprzedawca pojawił się po chwili oczekiwania, wypiliśmy herbatę i ustaliliśmy szczegóły płatności i odbioru auta. Zamówiłam dodatkowo czujniki cofania i przyciemniane szyby. Zapytałam też o jakiś bonus z racji tego, że nie mogłam wybrać koloru; odpowiedział, że zobaczy, co da się zrobić. Wpłaciłam 1000 aed zaliczki, na resztę muszą poczekać, aż dostanę czek z firmy.

Następnie podjechałam na stację benzynową. Na stacjach paliwo zawsze nalewa obsługa, a płaci się wyłącznie gotówką. Cena za litr to 1,725 aed, czyli 1,40 zł. Zatankowałam do pełna, zapłaciłam 79 aed.

Ustawiłam gps-a na drogę powrotną. Gdy wyjeżdżałam z mieszkania, komórka wydawała się całkowicie naładowana, wiec nie zabrałam ładowarki samochodowej. Teraz wskazywała 1 kreskę... Sheikh Zayed Road prowadzi prosto do Szardży, tylko że po ciemku mogę mieć problem ze znalezieniem właściwego zjazdu. Jazda z powrotem była spokojna, choć w dużym ruchu, aż do lotniska w Dubaju. Od lotniska – korek. A komórka się wyładowała. Po paru kilometrach w korku zdecydowałam się zjechać na Al Khan. Po chwili zauważyłam budynek marketu Spinneys, koło którego przejeżdżałam z D., gdy odwoził mnie z kolacji w Dubaju. Chwilę później pokazało się koło Eye of the Emirates, stojące w wesołym miasteczku koło kanału. Tylko że droga, zamiast prowadzić w stronę koła, skręcała w lewo. Ok, zjechałam na jakieś piaszczyste pole, po którym dojechałam do skrzyżowania, które zawsze pokonuję w drodze do pracy. Niestety z pola można skręcić tylko w prawo, a ja muszę jechać w lewo. I znowu na ślimaka, w korek, na to samo skrzyżowanie, ale już we właściwym kierunku... uff, wreszcie dojechałam. Trzeba było zjechać z Sheikh Zayed nieco później, to bym się tyle nie kręciła.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Impreza u S.

Rano dostałam smsa od S. z zaproszeniem na urodzinowego grilla wieczorem. S. ma urodziny 8go grudnia, ale przez najbliższe dni ma wieczorne dyżury i dlatego wymyśliła, żeby imprezę zrobić wcześniej.

Przez internet popytałam znajomych znawców samochodów, co wybrać i jednogłośnie zwyciężyło Subaru. Zadzwoniłam do salonu z informacją, że jutro zjawię się z zaliczką.

Po południu pojechałam na lotnisko, żeby zawieźć do biura umowę najmu apartamentu. M. trochę się dziwiła, dlaczego umowa jest od 15 grudnia, skoro mieszkanie mam wynajęte przez firmę do końca roku. Mówiłam jej wcześniej, że nie chcę siedzieć sama w Szardży w Święta. Zorganizuje dla mnie czek z kasą na wynajem w ciągu dwóch tygodni, dostanę go najpóźniej razem z wypłatą.

W drodze powrotnej do mieszkania podjechałam na stację benzynową, żeby umyć samochód. Najpierw wjechałam pod maszynę przypominającą myjnie automatyczne w Polsce. Tyle, że najpierw strumień wody od dołu opłukał mi podwozie. Następnie facet z obsługi zmył kurz z karoserii wodą z węża bez żadnej końcówki, po prostu zasłaniał otwór palcem... pomyślałam, że to trochę prymitywny sposób mycia ;) Następnie maszyna spryskała auto pianą i zmyła silnym strumieniem z ruchomych dysz. Takie mycie bezdotykowe, bo urządzenie nie jest wyposażone w szczotki. Później facet kazał mi wycofać i podjechać na stanowisko obok, gdzie dwóch innych najpierw sprężonym powietrzem, a następnie ręcznikami, wytarło auto do sucha. Jeden z nich zapytał, czy mają wyczyścić wnętrze, na co się zgodziłam i po kilku minutach samochód był odkurzony. Do tego przetarli mi jakimś nabłyszczaczem opony. Cała usługa kosztowała 30 aed (24 zł).

Wróciłam do mieszkania, żeby się przebrać, a następnie pojechałam do Mirdif City Centre, żeby kupić coś dla S. Oczywiście zakręciłam się na wielopoziomowym ślimaku ;) W mallu znalazłam fajnego futrzastego kwiatka w doniczce, do tego z niemałym trudem dobrałam osłonkę w postaci kielicha, bo wybór był naprawdę niewielki. Wyjazd znowu sprawił mi trudność, gdy gps zorientował się w położeniu, byłam już na autostradzie do Abu Dhabi :) a więc w przeciwnym kierunku do zamierzonego. Musiałam zatoczyć spore koło, w sumie 14 km i spóźniłam się o pół godziny. Na szczęście nie byłam ostatnia. W sumie przyszło około 20 osób, ze znajomych z pracy był B. z żoną i dziećmi (Amerykanie), Emiratczyk H. i wreszcie poznałam Amerykankę A. oraz jej chłopaka z Afryki Południowej. Oprócz tego zjawił się Kanadyjczyk R. i Iranka, których poznałam wczoraj, a także obywatele Wielkiej Brytanii, Niemiec, Australii i Sri Lanki... 10 narodowości na jednej małej imprezie mogło się spotkać tylko w takim wielokulturowym miejscu jak Dubaj. S. przygotowała tyle jedzenia, że jeszcze następnego dnia nakarmiła wszystkich na wieży, na briefingu i w biurze meteo. Natomiast jej lodówka pełna była piwa, wina i mocniejszych trunków. Ciekawe, czy ma pozwolenie na kupno alkoholu. Słyszałam bowiem o miejscach, gdzie można kupić go bez pozwolenia, ale jednocześnie przewóz tego typu napojów bez licencji jest nielegalny. Niestety byłam samochodem, więc musiałam zadowolić się sokami i colą.

niedziela, 5 grudnia 2010

Subaru kontra Honda

W niedzielę umówiłam się na jazdę testową Subaru. Mimo gps-a jazda do Dubaju nie była łatwa, co z tego, że słyszę „trzymaj się prawej strony“, jak droga w prawo się rozwidla i i tak trafiam na niewłaściwy pas, prowadzący na autostradę w przeciwnym kierunku... Ale dzięki temu zrobiłam sobie nieplanowaną wycieczkę przez osiedle Ariabian Ranches, gdzie F. zamierza wynająć villę.

Gdy dojechałam na miejsce, przywitał mnie pracownik, z którym rozmawiałam za pierwszym razem. Skserował moje prawo jazdy, dał do podpisania papiery dotyczące ubezpieczenia auta, poczęstował herbatą i w międzyczasie przyprowadził samochód. Poprosiłam, żeby pojechał ze mną, bo nie znam miasta. Mimo, że dawno nie jeździłam z automatyczną skrzynią biegów, nie miałam problemu, żeby się „przestawić“. Przejechaliśmy się dwa razy wokół salonów, wjechaliśmy na pusty parking, na którym mogłam porobić zakręty. Auto jest jakby przyklejone do drogi, również na szybko pokonywanych zakrętach i fajnie przyspiesza. Jedynym minusem jest to, że nie siedzi się w nim tak wysoko, jak bym tego oczekiwała od bądź co bądź terenówki. Po powrocie do salonu rozmawialiśmy o dostępnych modelach – w średniej opcji wyposażenia mają tylko jeden egzemplarz, w kolorze ciemnoszarym. Opcji full nie biorę pod uwagę ze względu na cenę, a opcja basic jest trochę za plastikowa. Powiedziałam, że podejmę decyzję w ciągu 2-3 dni.

Z salonu Subaru miałam pojechać na drobne zakupy do pobliskiego Mall of the Emirates, ale gdy po drodze zauważyłam salon Hondy, postanowiłam wejść i jeszcze raz przyjrzeć się CR-V. Okazało się, że promocja na modele z roku 2010 jest jeszcze aktualna. Sprzedawca pokazał mi samochód i zaproponował jazdę testową, na co się chętnie zgodziłam. Honda prowadzi się podobnie jak Subaru, nie czułam różnicy w trzymaniu się drogi czy pokonywaniu zakrętów. Jednak siedzi się znacznie wyżej, mimo że auta są praktycznie tej samej wysokości. Gdy po powrocie do salonu zapytałam o dostępność, okazało się, że tu również zostało tylko jedno, czerwone auto. Wersja wyposażenia obejmuje wszystko, z wyjątkiem skórzanych siedzeń, więc jest znacznie bogatsza od Subaru, ale jednocześnie droższa o 8 tys. aed. Mam się nad czym zastanawiać.

Gdy byłam w salonie Hondy, dostałam smsa od S., do której miałam zajrzeć w drodze powrotnej, że jest w domu, więc odpuściłam sobie zakupy i pojechałam prosto do niej. „Prosto“ to za dobrze powiedziane, bo znowu się zakręciłam na wielopoziomowym ślimaku i musiałam zawracać.
S. przygotowała dla mnie kopię umowy najmu apartamentu, którą mam pokazać w firmie, żeby wypłacili mi dodatek na mieszkanie. Po chwili zadzwonił jej znajomy, R., Kanadyjczyk, jeden z szefów naszej firmy, i zaproponował, żebyśmy wpadły na obiad do irańskiej rodziny, u której akurat przebywa. Zgodziłyśmy się, ja tym chętniej, że nic nie jadłam od śniadania, a było już późne popołudnie. Iranka z córką mieszka na nowym osiedlu, dwie minuty jazdy od S., w ładnym, dwusypialniowym apartamencie. Oprócz nich w mieszkaniu były jeszcze dwie ciotki i chyba kuzynka, i oczywiście R. Po chwili na stole wylądowały dwa rodzaje ryżu, kurczak, pieczone ziemniaki, jakaś pasta z ziemniaków z dodatkiem papryczek chili i sałata. Po obiedzie i herbacie wróciłyśmy do S., skąd wróciłam do mieszkania. Muszę się przespać, może jutro uda mi się podjąć decyzję, który samochód wybrać.

sobota, 4 grudnia 2010

3 grudnia

Wczoraj pracowałam na najruchliwszej działce, z pomocą koordynatora. Poszło dobrze, chociaż czasami jeszcze czuję, że mój procek nie nadąża ;) Trafiły mi się sytuacje konfliktowe na płycie, tzn. miejsce postojowe przewidziane dla przylatującego samolotu było zajęte przez samolot, który czekał na uruchomienie z powodu slota. Trzeba było go wypchnąć, później przepchnąć w jeszcze inne miejsce, bo blokował wyjazd innemu... owocna praktyka. 
Po przerwie było już tak spokojnie, że A. przysnął na fotelu, a ja pilnowałam stanowiska. Miałam ze 3 samoloty w jednym czasie, trzeba było ustawić kolejność kołowania. A. tylko się podniósł z fotela, ale po chwili wrócił na miejsce widząc, że panuję nad sytuacją.

Wróciłam do apartamentu o 2:30 nad ranem i przez 10 minut szukałam miejsca do zaparkowania. Wszystkie skrawki pustyni były pozajmowane, często bezmyślnie, bo albo wolnego miejsca było na 3/4 samochodu, albo czyjeś auto blokowało przejazd na dalszą część pseudoparkingu. Na szczęście w końcu znalazłam miejsce. Dzisiaj odsypiałam i nie ruszałam się z mieszkania, mam nadzieję, że zastanę auto w takim stanie, jak je zostawiłam.

piątek, 3 grudnia 2010

2 grudnia

2 grudnia to święto narodowe (National Day), rocznica, w tym roku 39, zjednoczenia Emiratów. Z tej okazji budynki publiczne, np. terminal lotniska w Szardży, uniwersytet, wiadukty, udekorowano światełkami jak w Europie na Boże Narodzenie. Wejście do terminala zdobiły dodatkowo baloniki w kolorach flagi ZEA (czarne, białe, zielone i czerwone). Arabowie udekorowali swoje samochody chorągiewkami, wstążkami, a nawet naklejali na szyby portrety szejków. W dniu święta niektórzy mężczyźni ubrali szale, a kobiety chusty, w barwach flagi.

Samochód przyozdobiony portretami szejków

Miałam dyżur wieczorem, więc wcześniej wybrałam się samochodem na zakupy do Mirdif City Centre, gdzie wcześniej byłam z S. Trafiłam na świąteczną paradę, złożoną głównie z arabskich dzieci wymachujących chorągiewkami oraz z mężczyzn w tradycyjnych strojach, podrygujących w rytm bębnów.
Parada w Mirdif City Centre

Parada w Mirdif City Centre
Wróciłam z zakupów, aby po godzinie jechać na lotnisko. Na początek trafiła mi się luźniejsza działka, a po przerwie usiadłam na stanowisku koordynatora, który prowadzi uzgodnienia z kontrolą zbliżania oraz dzwoni po "sloty" (przydzielone czasy startu) w czasie największego natężenia ruchu. Z wieży widziałam, że w Szardży odbył się pokaz fajerwerków.

Wracałam do mieszkania po 1 w nocy, a mimo to ruch był spory. Z okazji święta kierowcy trąbili, jeździli z włączonymi światłami awaryjnymi, a przez szyberdachy wychylali się młodzi Arabowie z flagami. Jeszcze w mieszkaniu słyszałam klaksony samochodów, hałas z ulicy dociera tu mimo 23 piętra.

środa, 1 grudnia 2010

Internet

Wczoraj wieczorem, gdy opublikowałam notkę na blogu, mój internet przestał działać. Pomyślałam "Ok, 30 dni minęło, jutro go włączą, bo przecież opłaciłam kolejne dwa tygodnie". Rano włączyłam komputer – nie ma połączenia z siecią. Odczekałam do 11, bez zmian. Zeszłam na dół do biura, „nie ma sprawy, sprawdzimy to“. Rzeczywiście zrobili jakiś reset, zmienił się wyświetlany komunikat, ale połączenia nie ma. Zeszłam ponownie – "Przyjdź o 15, bo teraz jest przerwa, biuro zamknięte". Ok, o 15:02 jestem w biurze. "Tak, zaraz to sprawdzimy, daj nam 5 minut, może 10". Zaczynam się denerwować, bo o 15:30 muszę wyjechać na lotnisko, a jak mi tego dziś nie naprawią, to jutro jest święto, a potem piątek, czyli ichnia niedziela. Sprawdzam przed wyjściem – połączenie z siecią jest, ale mój dostęp nie został aktywowany. W drodze na parking wchodzę do biura, akurat zastaję gościa, który zajmuje się internetem. Obiecuje zrobić, co się da, a jeśli by nie podziałało, to mam zadzwonić, przyjdzie jutro, mimo dnia wolnego. Uff...

Jazda na lotnisko nie sprawiła mi problemów, mały korek w centrum Szardży, poza tym jechało się płynnie. W czasie praktyki ruch spory, przyloty pomieszane ze startami, ale tym razem już patrzyłam na radar i nie popełniłam większych błędów. Robiłam też koordynację telefoniczną, tylko w momentach największego ruchu wyręczał mnie w tym instruktor. Wystąpił tylko jeden problem, którego nie mogłam przewidzieć, a pilnujący mnie A. nie zauważył potencjalnego konfliktu. Pozwoliłam na uruchomienie Boeinga 747 cargo, a tym samym czasie wylądował An-124 i miał skołować na płytę, na której stał Boeing. Zgodnie z procedurą, Antonov wyłącza silniki na jedynej drodze kołowania prowadzącej na tę płytę, po czym jest holowany na stanowisko postojowe. Przez jakiś problem z holownikiem, Antonov blokował drogę kołowania przez 20 minut, a Boeing nie mógł się ruszyć i w końcu poinformował, że napisze z tego raport. Trudno, nie moja wina. 

Po praktyce wróciłam samochodem do mieszkania. Znowu tłum aut w centrum Szardży, ale dałam radę. Muszę pamiętać, żeby przetrzeć lusterka i tylną szybę, są zbyt zakurzone. Po przyjściu włączyłam internet – działa :) Wyślę facetowi smsa z podziękowaniem.

wtorek, 30 listopada 2010

Prawo jazdy

Na dziś zaplanowałam załatwienie najpilniejszych spraw – prawa jazdy i konta bankowego. Rano pojechałam do biura z A., skąd pakistański asystent M. miał mnie zabrać do miasta. Okazało się, że zawiezie nas O., dwudziestokilkulatek (podobno student) w arabskim stroju, którego sekretarka przedstawiła jako swojego brata (dziwne, bo ona jest Hinduską lub Pakistanką). Okazało się, że Arab jeździ sportowym, pomarańczowo-czarnym Infiniti G37. A jeździ jak typowy młody Arab, znacznie szybciej, niż zezwalają przepisy, slalomem między innymi samochodami, trzymając przy tym kierownicę dwoma palcami i oczywiście w ogóle nie używając kierunkowskazów – bo i po co? 

Najpierw pojechaliśmy do urzędu ds. praw jazdy. Pierwszy urzędnik, do którego podeszliśmy, skierował mnie do sekcji dla kobiet. Na drzwiach wielki znak zakazu wstępu, arabski tekst pod spodem informuje pewnie, że zakaz dotyczy mężczyzn. W środku kilka stanowisk, obsługują dwie kobiety w czerni. Podeszłam, pokazałam polskie prawo jazdy, urzędniczka podała mi formularz do wypełnienia po arabsku na maszynie i skierowała do „Typing office“, znajdującego się w innym budynku. Poszłam tam ze swoim pakistańskim przewodnikiem. W biurze inna kobieta szybko przepisała na wielkiej maszynie dane z mojego prawa jazdy, paszportu i wizy, i skasowała 20 aed. Z powrotem do sekcji dla kobiet, na badanie wzroku. Polegało ono na odczytaniu liter z tablicy – a dokładnie litery E w różnych pozycjach, „nóżkami“ do góry, w dół, w lewo lub w prawo. Trochę się przy tym motałam, bo nigdy nie wiem co jest prawo, a co lewo ;) i odpowiadałam rysując literę palcem na ścianie. Ta sama kobieta oznaczyła moją grupę krwi na podstawie próbki z palca. Z dokumentami powędrowałam do urzędniczki nr 1, która zabrała wypełnione dokumenty, kopie paszportu, wizy i prawa jazdy, dwa zdjęcia na niebieskim tle i opłatę w wysokości 590(!) aed. Na szczęście firma zwraca tego typu koszty. Kazała mi poczekać 20 minut i niespiesznie zabrała się za wklepywanie danych do komputera. Mogłam poobserwować inne petentki. Zauważyłam, że kobiety w czerni bez pardonu podchodzą do urzędniczek, nie zwracając uwagi na ewentualną kolejkę ani na to, że akurat obsługiwana jest nie-muzułmanka. Zgodnie z zapowiedzią, po 20 minutach zostałam poproszona o podejście, dostałam komplet dokumentów, pokwitowanie wpłaty i skierowanie do pani oficer policji, w czarnej chuście oczywiście. Ta zabrała moje papiery i kazała czekać. Po 10 minutach zawołała mnie i wręczyła gotowe prawo jazdy :) Plastikowe, ważne przez 10 lat. Szczęśliwa, że wreszcie będę mogła jeździć samochodem, wyszłam do czekających na mnie przewodnika i kierowcy.

Następnie pojechaliśmy do centrum miasta, do oddziału HSBC, w którym to banku ma swoje konta firma i większość pracowników. Ochroniarz podał mi numerek i wskazał miejsce do siedzenia. Po chwili zostałam zaproszona do opiekunki klienta, która, bazując na liście polecającym od mojego kierownika, otworzyła dla mnie konto Advance, czyli w terminologii lotniczej, w klasie bizness. Do klasy pierwszej, czyli konta Premiere, moje zarobki tu nie uprawniają (w Polsce, ale także np.we Francji limity są niższe, dlatego F. założył konto we Francji, a oni mu założyli za darmo konto w Emiratach). Klasa biznes mi wystarczy, dają bezpłatne ubezpieczenie podróżne i kartę kredytową, więcej mi nie trzeba ;) Pani zapytała, czy chcę konto zwyczajne, czy islamskie... nie byłam ciekawa różnic, poprosiłam o zwyczajne. Moją kartę debetową i książeczkę czekową (a na co mi ona?) dostarczy za parę dni kurier, kartę kredytową też, nieco później. Jeszcze tylko zrealizowałam czek, moje konto zostało więc zasilone (o czym po chwili dowiedziałam się z smsa) i wróciliśmy na lotnisko. Mój arabski kierowca poinformował mnie, że radary w Emiratach dopuszczają przekroczenie prędkości o nie więcej niż 20 km/h. Warto wiedzieć :)

Na lotnisku zjadłam obiad i zaczekałam, aż F. skończy praktyki, żeby pójść z nim do wypożyczalni samochodów, gdzie zostałam dopisana do umowy F. jako drugi kierowca. F. dopiero co przedłużył umowę na kolejny miesiąc, a kilka dni później kupił samochód i gdyby teraz oddał wypożyczony, to by go skasowali wg znacznie wyższej stawki tygodniowej. Zamiast tego oddałam mu 2/3 ceny i mam samochód na 20 dni. Sądzę, że w tym czasie zdążę sfinalizować zakup nowego auta. Pojechaliśmy do Ajmanu, po czym F. oddał mi kluczyki i już sama wróciłam do mieszkania. Myślałam, że będę musiała się przyzwyczaić do prowadzenia tego samochodu (Nissan Sunny sedan, model 2010 - nie wiedziałam, że jeszcze je produkują), ale nie, bez problemu go wyczułam, jakbym nim jeździła od dawna. 

Zostawiłam auto na kawałku pustyni służącym za parking. Po drodze na górę zapłaciłam za internet na kolejne 2 tygodnie. Tym razem tylko 100 aed, za cały miesiąc skasowali 300, cena zależy chyba od widzimisię pracownika biura. Pod wieczór wyszłam jeszcze na małe zakupy do najbliższego Carrefoura. Nie brałam auta, po Szardży wolę jeździć jak najmniej.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Praktyki, dzień drugi


Dziś miałam dyżur od 5:45 do 14:30. Zwlokłam się z łóżka o 4:30 i pół godziny później wyszłam złapać taksówkę, bo o tej porze nie miał mnie kto podwieźć. Wystarczyło, że wyszłam na główną ulicę i zjawiła się taksówka, prowadzona przez młodego Pakistańczyka. Gdzieś w połowie drogi zaczął mnie wypytywać, skąd jestem, czy może mieszkam koło lotniska, czy jestem tu z rodzicami, z mężem... Przytomnie odpowiedziałam, że mam męża, co go trochę pohamowało. Wolę nie myśleć, jak mógłby się zachować, gdybym nie skłamała. Dał mi swój numer telefonu, w razie gdybym potrzebowała taksówki. Za kurs na lotnisko zapłaciłam 36 aed. 

Na wieży od razu usiadłam na praktykę. Na beju z 15 pasków samolotów do lądowania w ciągu następnej godziny :) Ok, lądowania są proste i nie wymagają dużo korespondencji, pod warunkiem, że nie trzeba wciskać między nie startów. Po prostu "kontynuuj podejście", bo akurat jesteś numerem 3 do lądowania, lub od razu "zezwalam lądować" i na końcu instrukcja skołowania. Trzeba tylko pamiętać o włączeniu świateł kołowania na konkretne stanowisko do rękawa terminala. 

Gdy wszystkie samoloty są już na ziemi, jest chwila przerwy, po czym pojawiają się nowe paski, tym razem na start. Zabałaganiłam lotnisko samolotami, to trzeba posprzątać ;) Teraz korespondencji jest znacznie więcej, zgoda na wypychanie i uruchomienie, zezwolenie na lot, instrukcja kołowania, czasem zmiana instrukcji postartowej, wreszcie zgoda na start. A jeszcze trzeba pamiętać o kierunku wypychania samolotów spod rękawów i wyłączaniu świateł "stop" przed wpuszczeniem samolotu na pas. W pewnym momencie mam 5 kołujących do startu... Dobrze, że A. zajmuje się koordynacją z Dubajem, bo szczęka mnie boli od gadania.

O 8:15 przerwa, stanowisko przejmuje F., później znowu ja na godzinę i po kolejnej przerwie jeszcze na pół godziny. Po lotnisku jeżdżą pojazdy, czasem wiem, czego chcą, ale często nie mam pojęcia, co taki "Electric One" właśnie wymamrotał, nie rozpoznaję żadnego słowa z korespondencji. Na szczęście A. dziwnym trafem ich rozumie ;)

Dwie ostatnie "działki" są luźniejsze, może niestety, bo się trochę dekoncentruję i popełniam błędy. A to nie pamiętam o samochodzie na pasie, a to znowu nie spoglądam na radar. Ale to dopiero mój drugi dzień!

niedziela, 28 listopada 2010

Praktyki, dzień pierwszy


Zaczęłam od 8 rano. Najpierw A. zajął się ruchem i jednocześnie objaśnił mi, jak stary koń matce, co do czego służy i jak to obsługiwać. A później przekazał mi stanowisko. Pierwsze koty za płoty były kilka dni wcześniej, więc głos już miałam pewniejszy i ręce się nie trzęsły. Ruch nieduży, w momentach gdy np. trzeba było wypuścić szybko samolot między dwoma innymi do lądowania, A. mówił mi, co mam robić. Popełniłam tylko jeden poważniejszy błąd, chciałam wpuścić samolot na pas do startu, gdy inny podchodzący był na kilkumilowej prostej, ale jeszcze się do mnie nie zgłosił – wszystko przez to, że nie mam nawyku patrzenia na radar, bo go na "moim" lotnisku nie mieliśmy. Przepraktykowałam w sumie 4 godziny, czyli wymagany limit w ciągu jednego dnia.

Gdy zeszłam na dół do biura, dostałam kartę prywatnego ubezpieczenia medycznego oraz (wreszcie!) paszport z wklejonym pozwoleniem na pobyt. Sekretarka przygotowała też dla mnie dokumenty do prawa jazdy i konta bankowego. Niestety jutro nikt nie ma czasu, żeby mnie zawieźć do miasta, muszę się wstrzymać do wtorku :( 

Do mieszkania podwiózł mnie kierownik A. Po drodze widzieliśmy duży pożar w mieście, na szczęście w dzielnicy przemysłowej, a nie w żadnym z wieżowców. Czasem trochę obawiam się mieszkania na ostatnim, 23 piętrze.... Do tego jedna z trzech wind w budynku wydaje podejrzane dźwięki w czasie jazdy, jakby lina o coś tarła ;)

piątek, 26 listopada 2010

Wybieranie samochodu

Po odespaniu nocnych dyżurów, umówiłam się z D., byłym kontrolerem z Szardży, obecnie pracującym na lotnisku Al Maktum, na objazd dealerów samochodów w Dubaju. Przy okazji podwieźliśmy F., który jechał sfinalizować transakcję kupna 8-letniego Dodge’a Durango. Większość salonów mieści się w bliskiej odległości od siebie, wzdłuż Sheikh Zayed Road. Odwiedziliśmy Mazdę, Kię, Subaru, Suzuki, Nissana, Mitsubishi i Hondę.

Mazda CX-7 odpadła od razu ze względu na cenę sporo powyżej 100,000 aed. W Grand Vitarze (za 89,500 aed) nie podoba mi się wykończenie wnętrza. Nissan ma fajną Xterrę, z 4-litrowym silnikiem i surowym wyglądem wnętrza - auto zdecydowanie dla faceta ;) Na “placu boju” pozostały:
- Kia Sorento (97,000 aed) z 5-letnią gwarancją, ale bardzo wysokimi kosztami przeglądów (plan na 3 lata to 6850 aed),
- Subaru Forester z silnikiem 2,5 l (promocja za 89,100 aed), 4 lata gwarancji, 2 lata bezpłatnych przeglądów, gwarancja odkupienia samochodu przez Subaru w ciągu 4 lat,
- Honda CR-V 2,4 l (promocja za 97,000), w kremowo-białym lub czerwonym kolorze, jak dla mnie zdecydowanie najładniejsza, przy tym najwygodniejsza dla pasażerów na tylnych siedzeniach,
- Mitsubishi Pajero 3,5 l 5-drzwiowy full option (promocja za 104,000), w kolorze białym, ma wszystko, a pakiet przeglądów przez 3 lata kosztuje jedynie 2500 aed, tylko te niewygodne rozmiary...
- Mitsubishi Pajero Sport 3,5 l (97,000), z wyglądu dużo ładniejszy od zwykłego Pajero, ale wewnątrz znacznie uboższy, tylko 2 poduszki powietrzne (klasyczny Pajero ma ich 8), a miejsca z tyłu nie nadają się do długich przejażdżek. Do tego nie sprzedają go w Polsce, więc ewentualna przywózka do kraju, żeby go sprzedać, może nie być opłacalna.
Po analizie kosztów, wyposażenia i zasięgnięciu rady przyjaciół w Polsce, zdecydowałam się umówić (jak tylko załatwię lokalne prawo jazdy) na jazdę testową Subaru, który wydaje się być najlepszym wyborem.

Broszury od dealerów, CR-V i Pajero nie mieli :(

Po kilku godzinach spędzonych w salonach, pojechaliśmy na obiad do Medinat Jumeriah - kompleksu hotelowego z soukiem i restauracjami, zbudowanego na kształt Wenecji, z kanałami i łódkami, z widokiem na hotel Burj Dubai. Trafiliśmy do restauracji Pisces, serwującej, jak nazwa wskazuje, ryby i owoce morza. Ceny za małe coś na wielkim talerzu zaczynają się od 90 aed (filet z łososia), kończą na 900 aed za porcję owoców morza dla dwojga. Owszem, smaczne, ale wolałabym restaurację w stylu Sphinxa ;) Gości nie za dużo, idąc do toalety słyszałam rozmawiających po rosyjsku. W toalecie piramidki z ręczników i balsam do rąk.


Medinat Jumeriah
Burj Dubai
Łazienka w restauracji Pisces

Jazda z centrum Dubaju do Szardży zajmuje około 20 minut. Mimo, że miasta praktycznie łączą się w jedno, od razu można zauważyć, że Szarża jest tam, gdzie zaczyna się korek uliczny. Poza tym w Dubaju kierowcy jeżdżą grzeczniej i bardziej przestrzegają przepisów, ze względu na wysokie mandaty i duże ryzyko złapania przez policję. Natomiast w Szardży, mimo radarów i kamer, tubylcy i przybysze z Azji i Afryki  zachowują się, jakby pierwszy raz dorwali się do kierownicy.

czwartek, 25 listopada 2010

Pierwsza praktyka

W środę dostałam pierwszą wypłatę, w formie czeku. Na razie mogę go tylko trzymać w sejfie w apartamencie, bo bez paszportu go nie zrealizuję. Oprócz czeku dostałam pasek z wypłatą. Najlepiej wygląda kwota podatku... 0.00 :)

I stało się, na ostatnim z rzędu nocnym dyżurze usiadłam na stanowisku, od 1 do 2:30 w nocy. Czułam się, jak na pierwszej praktyce w życiu, ręce mi się trzęsły i głos drżał ;) Adrenalina taka, że zapomniałam o zmęczeniu. Ruch był mały, zaledwie 2 starty i 3 lądowania, ale trafił się Boeing 747 :) Między operacjami D. objaśnił mi obsługę podglądu radarowego, pulpitu świateł, procedurę zmiany pasa w użyciu, sposób zapisywania informacji na paskach (nieco innych niż używane w Polsce), itp. Oczywiście na początku musiałam pomylić kierunek pasa z bydgoskim, ale sama to od razu skorygowałam. Poza tym ciężko było mi zrozumieć kontrolerów dzwoniących ze zbliżania w Dubaju, bo w przeciwieństwie do korespondencji radiowej, wcześniej nie miałam okazji słuchać koordynacji telefonicznej.
W niedzielę będzie dużo trudniej, bo rano ruch jest spory i dojdą pojazdy lotniskowe.

środa, 24 listopada 2010

Licencja praktykanta

Minęły święta i życie w mieście wróciło do normy, czytaj: otwarte sklepy, korki na ulicach. Miałam dwa poranne dyżury, w tym jeden bardzo wczesny, od 5:30, później dwa popołudnia, których na szczęście nie przesiedziałam aż do 1 w nocy. Zaczynam mieć dość gapienia się na wysiłki F. na stanowisku, wolałabym posłuchać, jak pracują inni, żeby wypracować sobie najlepszy schemat.

W końcu odwiedziłam dealera Nissana. Proponował mi Quashqaia 2l 4x4 za 92 tys. aed (ok. 73 tys. zł), ale bez tempomatu i z manualną klimatyzacją, lub X-Traila 2,5l. Oba z 5-letnią gwarancją bez limitu km i rocznym ubezpieczeniem gratis.

Wczoraj wybrałam się na 4-kilometrowy spacer do Dzielnicy Przemysłowej, gdzie znajduje się salon Mitsubishi. Dojście do Carrefour City Centre, które znajduje się mniej więcej w połowie drogi, to pikuś (Pan Pikuś ;)  ). Dalej są już tylko 2-3 pasmowe ulice bez przejść dla pieszych, wzdłuż których rozlokowały się sklepy z ceramiką łazienkową i częściami samochodowymi oraz jakieś warsztaty. Widok samotnie spacerującej Europejki budził zdziwienie, ale na szczęście nie spotkałam się z zaczepkami, z wyjątkiem paru trąbnięć klaksonów. Do tego słońce i temperatura +30 stopni. Nawet nie próbowałam wracać w ten sam sposób, tylko złapałam taksówkę.

Arabska ceramika łazienkowa

W Mitsubishi mają Outlandery 2,4 i 3l. Model 3l z automatyczną klimatyzacją kosztuje mniej więcej tyle co Nissany, gwarancja jest na 3 lata i nie ma ubezpieczenia gratis. Natomiast najbardziej interesujący mnie Pajero model 2010, 5-drzwiowy, z silnikiem 3,5l, full wypas ze skórą, dwustrefową klimą, super systemem audio, kosztuje w promocji 104 000 aed (ok. 80 tys. zł). Niestety mają go tylko w kolorze białym, zresztą bardzo tu popularnym. Dla porównania ceny modelu 2011 zaczynają się od 106 tys. aed za wersję podstawową. Z ubezpieczeniem i pakietem serwisowym na 3 lata, powinnam się zmieścić w 110-112 tys. aed. ... mam o czym myśleć. W czwartek wybieram się do salonu Hondy, Mazdy i Subaru.

Gdy wieczorem dotarliśmy z F. do pracy (dyżur od 19 do 3:30), instruktor D. oznajmił, że dotarła moja licencja praktykanta! Chciał mi nawet od razu dać pogadać przez radio, ale najpierw okazało się, że jest awaria oświetlenia jednej z dróg kołowania i do wszystkich startów potrzebna będzie asysta Follow Me, a później D. się zlitował i pozwolił wyjść o pierwszej, zamiast męczyć się z samolotami na działce od 2 do 3:30. Dziś idę na 21:15 i może mi się uda dorwać do mikrofonu. Oficjalnie zacznę praktyki od niedzieli, a moim instruktorem będzie A., kontroler z długim stażem z Afryki Południowej.

Gdy wychodziliśmy z F. z pracy o pierwszej w nocy, strażnik pełniący służbę w korytarzu między halą odlotów a biurami śpiewał na głos wersety z Koranu...

czwartek, 18 listopada 2010

Wizyta u S.

A jednak Nissan świętuje ;) Byłam tam wczoraj, zamknięte. Może zajrzę w piątek,  co prawda to jak u nas niedziela, ale z rozpiski na szybie wynikało, że po południu mają otwarte.

Dzisiaj pojechałam spotkać się z S., dzięki której znalazłam tą pracę. S. mieszka w Mirdif, dzielnicy leżącej na podejściu do lotniska w Dubaju. Umówiłyśmy się, że przyjadę taksówką, co okazało się zadaniem niełatwym. Owszem, bez trudu złapałam taryfę, ale pakistański kierowca nie miał pojęcia, gdzie jest Uptown Mirdif mall. Wiedział, gdzie jest sama dzielnica, więc zdecydowałam się z nim jechać, ale po drodze zadzwoniłam do S., żeby nas pokierowała. Dzięki jej wskazówkom dotarłam do celu, za jedyne 58 aed (w tym 20 aed płatne za kurs do Dubaju).

S. mieszka w kompleksie przypominającym mi amerykańskie Plazy, tzn. w centrum handlowym składającym się z grupy budynków ze sklepami na parterze i mieszkaniami na pozostałych, w tym wypadku trzech, kondygnacjach. Spotkałyśmy się w Caribou Coffee, popularnej tu sieci kawiarni, które znam z Minnesoty. Oprowadziła mnie po najbliższej okolicy, w której znajduje się m.in. fitness center z basenem i wielki supermarket Spinneys. Zawiozła mnie również do pobliskiego Mirdif City Centre, czyli malla z Carrefourem, kinem i mnóstwem sklepów i restauracji. Później wróciłyśmy do niej. S. wynajmuje przestronny, dwusypialniowy apartament na trzecim piętrze, bardzo ładnie urządzony. Na pierwszym piętrze kompleksu znajduje się ogród z basenem, jacuzzi i z widokiem na wieżowce Dubaju.

Głównym powodem mojej wizyty była propozycja S. sprzed paru dni, żebym zamieszkała u niej. Ona właśnie rozwodzi się z mężem i szuka współlokatorki. Jeszcze zanim zobaczyłam mieszkanie, pomyślałam, że to dobry pomysł, a wizyta u S. jeszcze mnie w tym utwierdziła.  Na razie planuję u niej pomieszkać ze 2 miesiące i w tym czasie spokojnie rozglądać po Dubaju w poszukiwaniu najlepszego miejsca do zamieszkania. Zresztą zobaczymy, co się w międzyczasie wydarzy. Dzięki S. na pewno poznam też mnóstwo nowych ludzi.

Miesięczny czynsz, obejmujący wszystko, łącznie ze sprzątaniem i internetem, ma wynosić 3500 aed. Jeżeli mąż S. do tego czasu zabierze swoje rzeczy z mieszkania, to będę mogła się wprowadzić już od grudnia. Będę tylko musiała kupić meble do mojej sypialni. No i środek transportu... S., jako na razie jedyna mówi, że na moim miejscu kupiłaby używane auto. Podobno można trafić na prawdziwe okazje, bo wielu obcokrajowców z Europy chce szybko pozbyć się samochodu przed powrotem do kraju. Rozejrzę się.

wtorek, 16 listopada 2010

Samochód

Od początku pobytu tutaj rozglądam się za samochodem, pytam ludzi z pracy o opinie. Wszyscy odradzają mi kupno używanego, to zbyt duże ryzyko. Biorę pod uwagę SUVy i terenówki z napędem na 4 koła. Samochód ma być wysoki i bezpieczny, bo jak wcześniej pisałam, kierowcy tu są nieprzewidywalni. Y. jeździ Hondą CR-V, która jednak w wersji z automatyczną skrzynią biegów prezentuje się jak dla mnie kiepsko w środku, bo brakuje zabudowy (choćby schowka, czy hamulca) między przednimi fotelami. Za wersję 4x4 zapłaciła 93 tys. aed. Wcześniej A. polecał mi Mitsubishi Pajero z 3,5 litrowym silnikiem, który teraz można dostać w promocji za 99 tys. aed. Nie wiem tylko, czy Pajero to nie jest zbyt wielka kobyła jeśli chodzi np. o parkowanie. C. jeździ Kią Mohave, która, gdy ją kupował, była tańsza od Pajero o 14 tys. W cenie do 100 tys. aed powinnam jeszcze dostać Qashqaia lub X-Traila od Nissana, Suzuki Grand Vitarę, ewentualnie Subaru Forrester, chociaż tego ostatniego jeszcze nie uświadczyłam na drodze. Dziś wybrałam się do salonu Nissana, który, jak się okazało w internecie, znajduje się w pobliżu. Niestety, z powodu muzułmańskiego Święta Ofiarowania, prawie wszystkie sklepy, z wyjątkiem Carrefoura, były zamknięte. Zajrzę tam ponownie jutro, z nadzieją, że nie będą świętowali przez całe 4 dni ;)

poniedziałek, 15 listopada 2010

Pierwszy deszcz

Z dyżuru wróciłam o 1 w nocy, odwiozła mnie Y. Teraz 4 dni wolne. Spałam do 10tej, zjadłam śniadanie, a później zajęłam się surfowaniem po internecie. Następnie zabrałam się za przygotowanie pełnowartościowego obiadu, z mięsem, ziemniakami i surówką, bo ile można jeść makarony, ryże, czy shawarmę z lotniska. W pewnym momencie zauważyłam, że zrobiło się dziwnie ciemno. Wyjrzałam przez okno, a tam wiatr i tyle piachu w powietrzu, że prawie nie widać wieżowców po drugiej stronie jeziora. Burza piaskowa, czy co?? Ale po chwili na szybie pojawiły się pierwsze krople deszczu. Padało może z pół godziny, od czasu do czasu grzmiało. Tu nie ma kanalizacji deszczowej, więc woda jeszcze przez kilka godzin stała na ulicach i w kałużach na piaszczystych parkingach. Niestety deszcz mi szyb nie umył, jak były zakurzone, tak są.

Burza piaskowa?

Krople deszczu na szybie

Woda na jezdni

Kałuże po deszczu

niedziela, 14 listopada 2010

Wieczorne dyżury i odkrycie w sklepie

Kolejne dwa wieczory na wieży. Tłumy takie, że na dyżur zaczynający się o 21.30 prawie nie sposób przecisnąć się przez drzwi terminala. Wszystko przez kontrolę bagażu, która skutecznie spowalnia przejście z małej, starej części hali odlotów, do większej, w której znajdują się stanowiska check-in.

W godzinach największego natężenia ruchu na stanowisku pracuje dwóch kontrolerów, jeden zajmuje się ruchem, drugi koordynacją telefoniczną. Na szczęście wieczorem po lotnisku kręci się niewiele pojazdów, bo i bez nich bez przerwy ktoś się zgłasza po uruchomienie, kołowanie czy też na prostej do lądowania. Obowiązują wtedy sloty na start, ale inne niż w Europie. To kontroler dzwoni do odpowiedniej komórki w Dubaju z prośbą o slota na określoną godzinę, z reguły w momencie, gdy pilot zgłosi się po uruchomienie. Zgoda na uruchomienie wydawana jest zwykle 15 minut przed czasem slot, chyba że samolot, np. IŁ-76, potrzebuje więcej czasu na przygotowanie do startu. Slot ważny jest nie -5/+10 minut, tylko +/- 2 minuty. Jeśli ktoś się w tym przedziale nie zmieści, to skołowuje z pasa i czeka na nowy przydzielony czas startu.

Każdy statek powietrzny zobowiązany jest do podania liczby osób na pokładzie. Z reguły piloci sami o tym pamiętają, czasem trzeba dopytać i zapisać na pasku, na wypadek sytuacji awaryjnej. Trochę to chyba na wyrost, w Polsce o to i o ilość paliwa pyta się dopiero w momencie awarii.

Czasem jak siedzę na wieży i słucham, to czuję się jak na bydgoskim lotnisku... wszystko przez pilotów IŁów, którzy swoim wschodnim akcentem przypominają Ukraińców z naszej poczty ;)

Przed ostatnią z nocnych zmian F., który ma już dosyć nadkładania drogi do pracy, zaproponował, żebym przyjechała taksówką do Ajmanu i stamtąd zabrała się z nim. Ok, niech mu będzie, stać mnie. Taksówkę złapałam bez trudu, pełno ich tu jeździ. Kierowca na szczęście wiedział, gdzie jest market Spinneys w Ajmanie (znajomość topografii miasta wśród taksówkarzy nie jest tu oczywista) i po 20 minutach byliśmy na miejscu. Taksówki wyposażone są w taksometry. Koszt przejazdu to co najmniej 10 aed, w tym 3,50 za trzaśnięcie drzwiami w taksówce złapanej na ulicy lub 6 w zamówionej przez telefon i 1 aed za każde przejechane 600 m. W sumie za przejazd zapłaciłam 19 aed.

Po dotarciu na miejsce skorzystałam z okazji i weszłam do Spinneys. O sklepach tej sieci słyszałam, że są nieco droższe i lepiej zaopatrzone niż Carrefour. Rzeczywiście, znalazłam tu np. serki Philadelphia, sprowadzane ze Stanów, za koszmarną cenę ponad 10 zł za opakowanie. Ale coś trzeba jeść, więc pewnie następnym razem się skuszę. Był też spory wybór chleba. Ale najlepszy był “Wieprzowy zakątek”, z wielkim napisem “Wyłącznie dla nie-muzułmanów”. Odkryłam tam bekon i wędliny w plasterkach, ale przede wszystkim kiełbasę “Made in Poland” z zakładu Henryka Kani! Ceny co prawda powalające, 25-30 aed za opakowanie 300 g, ale nie ma to jak polska myśliwska :) Była też Krakovskaya, “Made in Russia”. Czy oni mają prawo produkować krakowską?! Po wyjściu z wieprzowego zakątka zauważyłam też rosyjskie ogórki w occie. No, to zagryzka już jest, gorzej z tym, co się zagryza...

Polskie kiełbasy w Spinneys

sobota, 13 listopada 2010

Wieczorna zmiana

W czwartek po raz pierwszy byłam na wieży wieczorem. Na szczęście nie do 1 w nocy, bo instruktor tak podzielił pracę, żeby F. jak najszybciej przepraktykował wymagane 4 godziny i o 21.30 byliśmy wolni. Ruch nie był duży, przeważały lądowania. Ale to, co się działo na parkingu i w hali odlotów gdy wychodziliśmy, zapowiadało Armageddon w następnych godzinach. Parking przed lotniskiem jest niewiele większy od bydgoskiego, więc na drodze pod drzwi terminala, gdzie można bezpłatnie podjechać i wysadzić pasażerów, tworzy się ogromny korek z trzech rzędów samochodów. Co ciekawe, bardzo dużo ludzi wywozi z Emiratów telewizory. Wychodząc z terminala, naliczyłam 5 kartonów, a w bagażowni stało ich kilkadziesiąt. Nie wiem, jak można nadać telewizor w bagażu rejestrowanym, toż to albo się zniszczy, albo zaginie. A jak jakimś cudem doleci, to celnik przy wyjściu na pewno tego nie przeoczy.

Na wieży miałam starcie z palaczem, tym razem pakistańskim asystentem. Gdy poczułam smród, podeszłam i poprosiłam, żeby nie palił w mojej obecności. Ku mojemu zdziwieniu, zapytał, dlaczego. Odpowiedziałam, że jestem niepaląca i mam alergię na dym. Z ociąganiem, ale odłożył papierosa. Po około godzinie zapalił znowu. Ok, skoro tak, to  zobaczymy. Posiedziałem jeszcze chwilę, żeby dym się rozniósł, po czym kaszląc (zabrzmiało całkiem naturalnie ;) ), szybko zeszłam do łazienki piętro niżej. Odczekałam tam kilka minut, pokasłując, po czym wróciłam na górę. Po chwili podszedł do mnie asystent z pytaniem, czy to przez dym. Odpowiedziałam, że tak, bo mam alergię. Głupio mu się chyba zrobiło, bo stwierdził, że w takim razie nie będzie tu palił i poinstruuje innych asystentów, za co mu podziękowałam. 1:0 dla mnie :) Gdy odgrywałam scenkę, o problemie z palaczami F. wspomniał instruktorowi. D. też jest niepalący, ale jednocześnie, jak każdy, ma opory przed zwróceniem komuś uwagi. Później powiedział mi, że poprosi kierownika A., żeby ten rozwiązał problem raz na zawsze, bo dotychczasowe kilkakrotne grożenie palcem pomagało na krótko. A podobno kanadyjski kontroler był ostatnio na zwolnieniu lekarskim właśnie z powodu dymu papierosowego.

piątek, 12 listopada 2010

Wieża, c.d.

Kolejne dni w pracy spędziłam głównie na wieży. Poczytałam instrukcję operacyjną lotniska (jeszcze nie całą) i AIP, pokserowałam mapki. Byłam dwa razy na inspekcji pasa z różnymi kontrolerami, więc każdy z nich zwracał uwagę na coś innego. Przysłuchuję się korespondencji i coraz więcej rozumiem.
Co do palenia na wieży, to jest różnie. Wczoraj poprosiłam C., żeby nie palił na górze,  zareagował tak jak wcześniej A., więc z nimi mam spokój. Obawiałam się Y., kontrolerki z RPA, bo ze względu na tuszę mogłaby źle przyjąć konieczność chodzenia po drabinie, ale akurat ona za każdym razem schodziła na dół. Mam jeszcze problem z asystentami, będę musiała im w końcu powiedzieć. Muszę być asertywna ;)

Rano ruch na lotnisku jest duży, z przewagą startów. Ok. 9tej na beju było z 15 pasków na start w ciągu następnej godziny. Dziś powinnam mieć weekend, ale zamiast tego zaczynam pracę zmianową i idę na wieczór. Kierownik A. stwierdził, że póki nie mogę praktykować, mam chodzić na dyżury z Francuzem, żeby słuchać, co instruktor tłumaczy F. Później czekają mnie dwie nocki. Nie wiem, jak na nich wytrwam, bo co innego praktykować, a co innego bezproduktywnie siedzieć do 3 w nocy. Z drugiej nocki może uda mi się całkiem wymigać, bo zaczyna się od 21.30, a mam się zwinąć przed północą, żeby nie przekroczyć limitu 7 dni w pracy pod rząd. F. ma mnie podwozić... oby nie skończyło się, jak ostatnim razem ;) Może w końcu przyjdzie moja wiza, to będę mogła załatwić prawo jazdy i samochód.

Wczoraj byłam na zakupach w dużym Carrefourze. Znalazłam chleb ze słonecznikiem :) Chciałam tym razem kupić mleko w kartonie, bo butelkowane ma tylko kilka dni przydatności do spożycia i kosztuje 5,50 aed (ok. 4 zł). Dobrze, że czytam składy produktów... mleko za 3,30 aed okazało się być wodą z mlekiem w proszku! Wyczaiłam też wodę gazowaną, 1l butelka kosztuje w przeliczeniu 3 zł.

środa, 10 listopada 2010

8.11.2010. Wieża

Wieża

Wreszcie :) We wtorek rano A., kontroler z RPA, zaprowadził mnie na wieżę. Najpierw przejście korytarzem z hali odlotów, tym samym, który prowadzi do biura. Następnie kontrola bezpieczeństwa. Strażnik spogląda na monitor urządzenia prześwietlającego bagaż, na przepustkę, nie zwraca uwagi na to, że bramka piszczy, gdy przechodzę. Dalej bagażownia (!) – taśmociągi, gapiący się na mnie faceci przerzucający paczki na wózki. Drzwi do klatki schodowej, stara, klaustrofobicznie ciasna winda, następnie drabina, na szczęście z szerokimi stopniami i poręczami, więc o dziwo nie mam lęku wysokości. Kolejne drzwi, za nimi w mikropomieszczeniu drzwi do wc i kolejna drabina. Na górę. I już. Sala operacyjna. Okrągłe pomieszczenie z wielkimi, nachylonymi oknami, nadgryzione zębem czasu. Przestrzeń pod oknami zabudowana szafkami, na jednej z nich materac i poduszki. Na podłodze stara, poprzycinana w kwadraty wykładzina dywanowa. Podłoga miejscami trzeszczy. Na środku jakieś szafki z naczyniami, mała lodówka... czyżby kuchnia? Jest i dystrybutor z wodą. I mikrofalówka. Z boku miękki skórzany fotel, który można rozłożyć. Stanowisko operacyjne dla dwóch kontrolerów, zwrócone w stronę pasa, nieco z boku stanowisko asystenta. Kilka monitorów, m.in. podgląd radarowy. Jest też dodatkowy komputer, dostępny dla wszystkich do użytku prywatnego. Z ciekawostek liny zwisające przy dwóch oknach na wypadek ewakuacji. I składane schody na dach, też z doczepionym zwojem liny.

Później dowiedziałam się, że to wszystkie pomieszczenia. Nie ma pokoju socjalnego, nie ma osobnej kuchni. No fajnie... Gdy przekazałam moje wrażenia kierownikom i wspomniałam o braku miejsca do odpoczynku, powiedzieli, że to się niedługo zmieni, bo mają już pomieszczenie, muszą kupić meble, itd. Może dostanę wtedy własną szafkę, tak jak na starej wieży ;)

Na stanowisku siedział R., ze Szkocji. Posłuchałam trochę korespondencji. Kontroler ma tu na jednej częstotliwości radiowej zarówno samoloty, jak i wszystkie pojazdy lotniskowe. Do tego zajmuje się koordynacją przylotów i odlotów ze zbliżaniem w Dubaju. Momentami roboty jest mnóstwo, oprócz kolejki kilku samolotów do uruchomienia, kołowania i startu, co chwilę coś ląduje, a na dodatek kręcą się jakieś śmigłowce i małe szkolne. No i kilka pojazdów... Te są najgorsze, bo prowadzone przez Hindusów i Pakistańczyków, których akcent w ogóle nie przypomina angielskiego. Z korespondencji z samolotami rozumiałam z 80%, z samochodami może 20 :(

Po zejściu ze stanowiska, R. zabrał mnie na inspekcję pasa, która należy do obowiązków kontrolerów :) Lotnisko z samochodu robi wrażenie. Oprócz czterokilometrowego pasa jest równoległa droga kołowania A i drogi dokołowania od A1 do M. Jest prywatna płyta postojowa szejka i hangar, w którym stoi jego Airbus 319 (a więc taki samolot, jakim leciałam z Warszawy do Wiednia). Płyta główna z ośmioma rękawami i kilkudziesięcioma stanowiskami dla samolotów wielkości Airbusa. Do tego cztery płyty cargo, na których stoją Iły 76, Boeingi 747, MD11... W sumie jest prawie setka miejsc postojowych. R. zwracał uwagę na miejsca utrudniające kontrolerom pracę, głównie chodziło o zbyt ostre zakręty, w których nie mieszczą się Jumbo-jety.
Po inspekcji przyglądałam się najpierw pracy A., później R., który nauczył mnie obsługiwać podgląd radarowy.

Na wieży obowiązuje zakaz palenia... teoretycznie. Gdy wróciłam po inspekcji pasa, A. trzymał zapalonego papierosa. Na szczęście dla mnie zapytał, czy mi to nie przeszkadza. Odpowiedziałam, że przeszkadza, ale to on jest na służbie, a ja jestem jeszcze gościem. On jednak od razu zgasił, mówiąc, że mają zasadę, że nie palą przy niepalących. Uff... Później niestety asystent nie raczył zapytać. Gdy poczułam smród papierosa,stwierdziłam, że idę na obiad, bo wyczerpałam limit asertywności na dziś.
Po obiedzie kierownik A. pokazał mi nowiutkie słuchawki do pracy, które wkrótce dostanę :) Podobno kosztują 1500 dolarów za sztukę. Gdzie ja je będę trzymać??