wtorek, 30 listopada 2010

Prawo jazdy

Na dziś zaplanowałam załatwienie najpilniejszych spraw – prawa jazdy i konta bankowego. Rano pojechałam do biura z A., skąd pakistański asystent M. miał mnie zabrać do miasta. Okazało się, że zawiezie nas O., dwudziestokilkulatek (podobno student) w arabskim stroju, którego sekretarka przedstawiła jako swojego brata (dziwne, bo ona jest Hinduską lub Pakistanką). Okazało się, że Arab jeździ sportowym, pomarańczowo-czarnym Infiniti G37. A jeździ jak typowy młody Arab, znacznie szybciej, niż zezwalają przepisy, slalomem między innymi samochodami, trzymając przy tym kierownicę dwoma palcami i oczywiście w ogóle nie używając kierunkowskazów – bo i po co? 

Najpierw pojechaliśmy do urzędu ds. praw jazdy. Pierwszy urzędnik, do którego podeszliśmy, skierował mnie do sekcji dla kobiet. Na drzwiach wielki znak zakazu wstępu, arabski tekst pod spodem informuje pewnie, że zakaz dotyczy mężczyzn. W środku kilka stanowisk, obsługują dwie kobiety w czerni. Podeszłam, pokazałam polskie prawo jazdy, urzędniczka podała mi formularz do wypełnienia po arabsku na maszynie i skierowała do „Typing office“, znajdującego się w innym budynku. Poszłam tam ze swoim pakistańskim przewodnikiem. W biurze inna kobieta szybko przepisała na wielkiej maszynie dane z mojego prawa jazdy, paszportu i wizy, i skasowała 20 aed. Z powrotem do sekcji dla kobiet, na badanie wzroku. Polegało ono na odczytaniu liter z tablicy – a dokładnie litery E w różnych pozycjach, „nóżkami“ do góry, w dół, w lewo lub w prawo. Trochę się przy tym motałam, bo nigdy nie wiem co jest prawo, a co lewo ;) i odpowiadałam rysując literę palcem na ścianie. Ta sama kobieta oznaczyła moją grupę krwi na podstawie próbki z palca. Z dokumentami powędrowałam do urzędniczki nr 1, która zabrała wypełnione dokumenty, kopie paszportu, wizy i prawa jazdy, dwa zdjęcia na niebieskim tle i opłatę w wysokości 590(!) aed. Na szczęście firma zwraca tego typu koszty. Kazała mi poczekać 20 minut i niespiesznie zabrała się za wklepywanie danych do komputera. Mogłam poobserwować inne petentki. Zauważyłam, że kobiety w czerni bez pardonu podchodzą do urzędniczek, nie zwracając uwagi na ewentualną kolejkę ani na to, że akurat obsługiwana jest nie-muzułmanka. Zgodnie z zapowiedzią, po 20 minutach zostałam poproszona o podejście, dostałam komplet dokumentów, pokwitowanie wpłaty i skierowanie do pani oficer policji, w czarnej chuście oczywiście. Ta zabrała moje papiery i kazała czekać. Po 10 minutach zawołała mnie i wręczyła gotowe prawo jazdy :) Plastikowe, ważne przez 10 lat. Szczęśliwa, że wreszcie będę mogła jeździć samochodem, wyszłam do czekających na mnie przewodnika i kierowcy.

Następnie pojechaliśmy do centrum miasta, do oddziału HSBC, w którym to banku ma swoje konta firma i większość pracowników. Ochroniarz podał mi numerek i wskazał miejsce do siedzenia. Po chwili zostałam zaproszona do opiekunki klienta, która, bazując na liście polecającym od mojego kierownika, otworzyła dla mnie konto Advance, czyli w terminologii lotniczej, w klasie bizness. Do klasy pierwszej, czyli konta Premiere, moje zarobki tu nie uprawniają (w Polsce, ale także np.we Francji limity są niższe, dlatego F. założył konto we Francji, a oni mu założyli za darmo konto w Emiratach). Klasa biznes mi wystarczy, dają bezpłatne ubezpieczenie podróżne i kartę kredytową, więcej mi nie trzeba ;) Pani zapytała, czy chcę konto zwyczajne, czy islamskie... nie byłam ciekawa różnic, poprosiłam o zwyczajne. Moją kartę debetową i książeczkę czekową (a na co mi ona?) dostarczy za parę dni kurier, kartę kredytową też, nieco później. Jeszcze tylko zrealizowałam czek, moje konto zostało więc zasilone (o czym po chwili dowiedziałam się z smsa) i wróciliśmy na lotnisko. Mój arabski kierowca poinformował mnie, że radary w Emiratach dopuszczają przekroczenie prędkości o nie więcej niż 20 km/h. Warto wiedzieć :)

Na lotnisku zjadłam obiad i zaczekałam, aż F. skończy praktyki, żeby pójść z nim do wypożyczalni samochodów, gdzie zostałam dopisana do umowy F. jako drugi kierowca. F. dopiero co przedłużył umowę na kolejny miesiąc, a kilka dni później kupił samochód i gdyby teraz oddał wypożyczony, to by go skasowali wg znacznie wyższej stawki tygodniowej. Zamiast tego oddałam mu 2/3 ceny i mam samochód na 20 dni. Sądzę, że w tym czasie zdążę sfinalizować zakup nowego auta. Pojechaliśmy do Ajmanu, po czym F. oddał mi kluczyki i już sama wróciłam do mieszkania. Myślałam, że będę musiała się przyzwyczaić do prowadzenia tego samochodu (Nissan Sunny sedan, model 2010 - nie wiedziałam, że jeszcze je produkują), ale nie, bez problemu go wyczułam, jakbym nim jeździła od dawna. 

Zostawiłam auto na kawałku pustyni służącym za parking. Po drodze na górę zapłaciłam za internet na kolejne 2 tygodnie. Tym razem tylko 100 aed, za cały miesiąc skasowali 300, cena zależy chyba od widzimisię pracownika biura. Pod wieczór wyszłam jeszcze na małe zakupy do najbliższego Carrefoura. Nie brałam auta, po Szardży wolę jeździć jak najmniej.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Praktyki, dzień drugi


Dziś miałam dyżur od 5:45 do 14:30. Zwlokłam się z łóżka o 4:30 i pół godziny później wyszłam złapać taksówkę, bo o tej porze nie miał mnie kto podwieźć. Wystarczyło, że wyszłam na główną ulicę i zjawiła się taksówka, prowadzona przez młodego Pakistańczyka. Gdzieś w połowie drogi zaczął mnie wypytywać, skąd jestem, czy może mieszkam koło lotniska, czy jestem tu z rodzicami, z mężem... Przytomnie odpowiedziałam, że mam męża, co go trochę pohamowało. Wolę nie myśleć, jak mógłby się zachować, gdybym nie skłamała. Dał mi swój numer telefonu, w razie gdybym potrzebowała taksówki. Za kurs na lotnisko zapłaciłam 36 aed. 

Na wieży od razu usiadłam na praktykę. Na beju z 15 pasków samolotów do lądowania w ciągu następnej godziny :) Ok, lądowania są proste i nie wymagają dużo korespondencji, pod warunkiem, że nie trzeba wciskać między nie startów. Po prostu "kontynuuj podejście", bo akurat jesteś numerem 3 do lądowania, lub od razu "zezwalam lądować" i na końcu instrukcja skołowania. Trzeba tylko pamiętać o włączeniu świateł kołowania na konkretne stanowisko do rękawa terminala. 

Gdy wszystkie samoloty są już na ziemi, jest chwila przerwy, po czym pojawiają się nowe paski, tym razem na start. Zabałaganiłam lotnisko samolotami, to trzeba posprzątać ;) Teraz korespondencji jest znacznie więcej, zgoda na wypychanie i uruchomienie, zezwolenie na lot, instrukcja kołowania, czasem zmiana instrukcji postartowej, wreszcie zgoda na start. A jeszcze trzeba pamiętać o kierunku wypychania samolotów spod rękawów i wyłączaniu świateł "stop" przed wpuszczeniem samolotu na pas. W pewnym momencie mam 5 kołujących do startu... Dobrze, że A. zajmuje się koordynacją z Dubajem, bo szczęka mnie boli od gadania.

O 8:15 przerwa, stanowisko przejmuje F., później znowu ja na godzinę i po kolejnej przerwie jeszcze na pół godziny. Po lotnisku jeżdżą pojazdy, czasem wiem, czego chcą, ale często nie mam pojęcia, co taki "Electric One" właśnie wymamrotał, nie rozpoznaję żadnego słowa z korespondencji. Na szczęście A. dziwnym trafem ich rozumie ;)

Dwie ostatnie "działki" są luźniejsze, może niestety, bo się trochę dekoncentruję i popełniam błędy. A to nie pamiętam o samochodzie na pasie, a to znowu nie spoglądam na radar. Ale to dopiero mój drugi dzień!

niedziela, 28 listopada 2010

Praktyki, dzień pierwszy


Zaczęłam od 8 rano. Najpierw A. zajął się ruchem i jednocześnie objaśnił mi, jak stary koń matce, co do czego służy i jak to obsługiwać. A później przekazał mi stanowisko. Pierwsze koty za płoty były kilka dni wcześniej, więc głos już miałam pewniejszy i ręce się nie trzęsły. Ruch nieduży, w momentach gdy np. trzeba było wypuścić szybko samolot między dwoma innymi do lądowania, A. mówił mi, co mam robić. Popełniłam tylko jeden poważniejszy błąd, chciałam wpuścić samolot na pas do startu, gdy inny podchodzący był na kilkumilowej prostej, ale jeszcze się do mnie nie zgłosił – wszystko przez to, że nie mam nawyku patrzenia na radar, bo go na "moim" lotnisku nie mieliśmy. Przepraktykowałam w sumie 4 godziny, czyli wymagany limit w ciągu jednego dnia.

Gdy zeszłam na dół do biura, dostałam kartę prywatnego ubezpieczenia medycznego oraz (wreszcie!) paszport z wklejonym pozwoleniem na pobyt. Sekretarka przygotowała też dla mnie dokumenty do prawa jazdy i konta bankowego. Niestety jutro nikt nie ma czasu, żeby mnie zawieźć do miasta, muszę się wstrzymać do wtorku :( 

Do mieszkania podwiózł mnie kierownik A. Po drodze widzieliśmy duży pożar w mieście, na szczęście w dzielnicy przemysłowej, a nie w żadnym z wieżowców. Czasem trochę obawiam się mieszkania na ostatnim, 23 piętrze.... Do tego jedna z trzech wind w budynku wydaje podejrzane dźwięki w czasie jazdy, jakby lina o coś tarła ;)

piątek, 26 listopada 2010

Wybieranie samochodu

Po odespaniu nocnych dyżurów, umówiłam się z D., byłym kontrolerem z Szardży, obecnie pracującym na lotnisku Al Maktum, na objazd dealerów samochodów w Dubaju. Przy okazji podwieźliśmy F., który jechał sfinalizować transakcję kupna 8-letniego Dodge’a Durango. Większość salonów mieści się w bliskiej odległości od siebie, wzdłuż Sheikh Zayed Road. Odwiedziliśmy Mazdę, Kię, Subaru, Suzuki, Nissana, Mitsubishi i Hondę.

Mazda CX-7 odpadła od razu ze względu na cenę sporo powyżej 100,000 aed. W Grand Vitarze (za 89,500 aed) nie podoba mi się wykończenie wnętrza. Nissan ma fajną Xterrę, z 4-litrowym silnikiem i surowym wyglądem wnętrza - auto zdecydowanie dla faceta ;) Na “placu boju” pozostały:
- Kia Sorento (97,000 aed) z 5-letnią gwarancją, ale bardzo wysokimi kosztami przeglądów (plan na 3 lata to 6850 aed),
- Subaru Forester z silnikiem 2,5 l (promocja za 89,100 aed), 4 lata gwarancji, 2 lata bezpłatnych przeglądów, gwarancja odkupienia samochodu przez Subaru w ciągu 4 lat,
- Honda CR-V 2,4 l (promocja za 97,000), w kremowo-białym lub czerwonym kolorze, jak dla mnie zdecydowanie najładniejsza, przy tym najwygodniejsza dla pasażerów na tylnych siedzeniach,
- Mitsubishi Pajero 3,5 l 5-drzwiowy full option (promocja za 104,000), w kolorze białym, ma wszystko, a pakiet przeglądów przez 3 lata kosztuje jedynie 2500 aed, tylko te niewygodne rozmiary...
- Mitsubishi Pajero Sport 3,5 l (97,000), z wyglądu dużo ładniejszy od zwykłego Pajero, ale wewnątrz znacznie uboższy, tylko 2 poduszki powietrzne (klasyczny Pajero ma ich 8), a miejsca z tyłu nie nadają się do długich przejażdżek. Do tego nie sprzedają go w Polsce, więc ewentualna przywózka do kraju, żeby go sprzedać, może nie być opłacalna.
Po analizie kosztów, wyposażenia i zasięgnięciu rady przyjaciół w Polsce, zdecydowałam się umówić (jak tylko załatwię lokalne prawo jazdy) na jazdę testową Subaru, który wydaje się być najlepszym wyborem.

Broszury od dealerów, CR-V i Pajero nie mieli :(

Po kilku godzinach spędzonych w salonach, pojechaliśmy na obiad do Medinat Jumeriah - kompleksu hotelowego z soukiem i restauracjami, zbudowanego na kształt Wenecji, z kanałami i łódkami, z widokiem na hotel Burj Dubai. Trafiliśmy do restauracji Pisces, serwującej, jak nazwa wskazuje, ryby i owoce morza. Ceny za małe coś na wielkim talerzu zaczynają się od 90 aed (filet z łososia), kończą na 900 aed za porcję owoców morza dla dwojga. Owszem, smaczne, ale wolałabym restaurację w stylu Sphinxa ;) Gości nie za dużo, idąc do toalety słyszałam rozmawiających po rosyjsku. W toalecie piramidki z ręczników i balsam do rąk.


Medinat Jumeriah
Burj Dubai
Łazienka w restauracji Pisces

Jazda z centrum Dubaju do Szardży zajmuje około 20 minut. Mimo, że miasta praktycznie łączą się w jedno, od razu można zauważyć, że Szarża jest tam, gdzie zaczyna się korek uliczny. Poza tym w Dubaju kierowcy jeżdżą grzeczniej i bardziej przestrzegają przepisów, ze względu na wysokie mandaty i duże ryzyko złapania przez policję. Natomiast w Szardży, mimo radarów i kamer, tubylcy i przybysze z Azji i Afryki  zachowują się, jakby pierwszy raz dorwali się do kierownicy.

czwartek, 25 listopada 2010

Pierwsza praktyka

W środę dostałam pierwszą wypłatę, w formie czeku. Na razie mogę go tylko trzymać w sejfie w apartamencie, bo bez paszportu go nie zrealizuję. Oprócz czeku dostałam pasek z wypłatą. Najlepiej wygląda kwota podatku... 0.00 :)

I stało się, na ostatnim z rzędu nocnym dyżurze usiadłam na stanowisku, od 1 do 2:30 w nocy. Czułam się, jak na pierwszej praktyce w życiu, ręce mi się trzęsły i głos drżał ;) Adrenalina taka, że zapomniałam o zmęczeniu. Ruch był mały, zaledwie 2 starty i 3 lądowania, ale trafił się Boeing 747 :) Między operacjami D. objaśnił mi obsługę podglądu radarowego, pulpitu świateł, procedurę zmiany pasa w użyciu, sposób zapisywania informacji na paskach (nieco innych niż używane w Polsce), itp. Oczywiście na początku musiałam pomylić kierunek pasa z bydgoskim, ale sama to od razu skorygowałam. Poza tym ciężko było mi zrozumieć kontrolerów dzwoniących ze zbliżania w Dubaju, bo w przeciwieństwie do korespondencji radiowej, wcześniej nie miałam okazji słuchać koordynacji telefonicznej.
W niedzielę będzie dużo trudniej, bo rano ruch jest spory i dojdą pojazdy lotniskowe.

środa, 24 listopada 2010

Licencja praktykanta

Minęły święta i życie w mieście wróciło do normy, czytaj: otwarte sklepy, korki na ulicach. Miałam dwa poranne dyżury, w tym jeden bardzo wczesny, od 5:30, później dwa popołudnia, których na szczęście nie przesiedziałam aż do 1 w nocy. Zaczynam mieć dość gapienia się na wysiłki F. na stanowisku, wolałabym posłuchać, jak pracują inni, żeby wypracować sobie najlepszy schemat.

W końcu odwiedziłam dealera Nissana. Proponował mi Quashqaia 2l 4x4 za 92 tys. aed (ok. 73 tys. zł), ale bez tempomatu i z manualną klimatyzacją, lub X-Traila 2,5l. Oba z 5-letnią gwarancją bez limitu km i rocznym ubezpieczeniem gratis.

Wczoraj wybrałam się na 4-kilometrowy spacer do Dzielnicy Przemysłowej, gdzie znajduje się salon Mitsubishi. Dojście do Carrefour City Centre, które znajduje się mniej więcej w połowie drogi, to pikuś (Pan Pikuś ;)  ). Dalej są już tylko 2-3 pasmowe ulice bez przejść dla pieszych, wzdłuż których rozlokowały się sklepy z ceramiką łazienkową i częściami samochodowymi oraz jakieś warsztaty. Widok samotnie spacerującej Europejki budził zdziwienie, ale na szczęście nie spotkałam się z zaczepkami, z wyjątkiem paru trąbnięć klaksonów. Do tego słońce i temperatura +30 stopni. Nawet nie próbowałam wracać w ten sam sposób, tylko złapałam taksówkę.

Arabska ceramika łazienkowa

W Mitsubishi mają Outlandery 2,4 i 3l. Model 3l z automatyczną klimatyzacją kosztuje mniej więcej tyle co Nissany, gwarancja jest na 3 lata i nie ma ubezpieczenia gratis. Natomiast najbardziej interesujący mnie Pajero model 2010, 5-drzwiowy, z silnikiem 3,5l, full wypas ze skórą, dwustrefową klimą, super systemem audio, kosztuje w promocji 104 000 aed (ok. 80 tys. zł). Niestety mają go tylko w kolorze białym, zresztą bardzo tu popularnym. Dla porównania ceny modelu 2011 zaczynają się od 106 tys. aed za wersję podstawową. Z ubezpieczeniem i pakietem serwisowym na 3 lata, powinnam się zmieścić w 110-112 tys. aed. ... mam o czym myśleć. W czwartek wybieram się do salonu Hondy, Mazdy i Subaru.

Gdy wieczorem dotarliśmy z F. do pracy (dyżur od 19 do 3:30), instruktor D. oznajmił, że dotarła moja licencja praktykanta! Chciał mi nawet od razu dać pogadać przez radio, ale najpierw okazało się, że jest awaria oświetlenia jednej z dróg kołowania i do wszystkich startów potrzebna będzie asysta Follow Me, a później D. się zlitował i pozwolił wyjść o pierwszej, zamiast męczyć się z samolotami na działce od 2 do 3:30. Dziś idę na 21:15 i może mi się uda dorwać do mikrofonu. Oficjalnie zacznę praktyki od niedzieli, a moim instruktorem będzie A., kontroler z długim stażem z Afryki Południowej.

Gdy wychodziliśmy z F. z pracy o pierwszej w nocy, strażnik pełniący służbę w korytarzu między halą odlotów a biurami śpiewał na głos wersety z Koranu...

czwartek, 18 listopada 2010

Wizyta u S.

A jednak Nissan świętuje ;) Byłam tam wczoraj, zamknięte. Może zajrzę w piątek,  co prawda to jak u nas niedziela, ale z rozpiski na szybie wynikało, że po południu mają otwarte.

Dzisiaj pojechałam spotkać się z S., dzięki której znalazłam tą pracę. S. mieszka w Mirdif, dzielnicy leżącej na podejściu do lotniska w Dubaju. Umówiłyśmy się, że przyjadę taksówką, co okazało się zadaniem niełatwym. Owszem, bez trudu złapałam taryfę, ale pakistański kierowca nie miał pojęcia, gdzie jest Uptown Mirdif mall. Wiedział, gdzie jest sama dzielnica, więc zdecydowałam się z nim jechać, ale po drodze zadzwoniłam do S., żeby nas pokierowała. Dzięki jej wskazówkom dotarłam do celu, za jedyne 58 aed (w tym 20 aed płatne za kurs do Dubaju).

S. mieszka w kompleksie przypominającym mi amerykańskie Plazy, tzn. w centrum handlowym składającym się z grupy budynków ze sklepami na parterze i mieszkaniami na pozostałych, w tym wypadku trzech, kondygnacjach. Spotkałyśmy się w Caribou Coffee, popularnej tu sieci kawiarni, które znam z Minnesoty. Oprowadziła mnie po najbliższej okolicy, w której znajduje się m.in. fitness center z basenem i wielki supermarket Spinneys. Zawiozła mnie również do pobliskiego Mirdif City Centre, czyli malla z Carrefourem, kinem i mnóstwem sklepów i restauracji. Później wróciłyśmy do niej. S. wynajmuje przestronny, dwusypialniowy apartament na trzecim piętrze, bardzo ładnie urządzony. Na pierwszym piętrze kompleksu znajduje się ogród z basenem, jacuzzi i z widokiem na wieżowce Dubaju.

Głównym powodem mojej wizyty była propozycja S. sprzed paru dni, żebym zamieszkała u niej. Ona właśnie rozwodzi się z mężem i szuka współlokatorki. Jeszcze zanim zobaczyłam mieszkanie, pomyślałam, że to dobry pomysł, a wizyta u S. jeszcze mnie w tym utwierdziła.  Na razie planuję u niej pomieszkać ze 2 miesiące i w tym czasie spokojnie rozglądać po Dubaju w poszukiwaniu najlepszego miejsca do zamieszkania. Zresztą zobaczymy, co się w międzyczasie wydarzy. Dzięki S. na pewno poznam też mnóstwo nowych ludzi.

Miesięczny czynsz, obejmujący wszystko, łącznie ze sprzątaniem i internetem, ma wynosić 3500 aed. Jeżeli mąż S. do tego czasu zabierze swoje rzeczy z mieszkania, to będę mogła się wprowadzić już od grudnia. Będę tylko musiała kupić meble do mojej sypialni. No i środek transportu... S., jako na razie jedyna mówi, że na moim miejscu kupiłaby używane auto. Podobno można trafić na prawdziwe okazje, bo wielu obcokrajowców z Europy chce szybko pozbyć się samochodu przed powrotem do kraju. Rozejrzę się.

wtorek, 16 listopada 2010

Samochód

Od początku pobytu tutaj rozglądam się za samochodem, pytam ludzi z pracy o opinie. Wszyscy odradzają mi kupno używanego, to zbyt duże ryzyko. Biorę pod uwagę SUVy i terenówki z napędem na 4 koła. Samochód ma być wysoki i bezpieczny, bo jak wcześniej pisałam, kierowcy tu są nieprzewidywalni. Y. jeździ Hondą CR-V, która jednak w wersji z automatyczną skrzynią biegów prezentuje się jak dla mnie kiepsko w środku, bo brakuje zabudowy (choćby schowka, czy hamulca) między przednimi fotelami. Za wersję 4x4 zapłaciła 93 tys. aed. Wcześniej A. polecał mi Mitsubishi Pajero z 3,5 litrowym silnikiem, który teraz można dostać w promocji za 99 tys. aed. Nie wiem tylko, czy Pajero to nie jest zbyt wielka kobyła jeśli chodzi np. o parkowanie. C. jeździ Kią Mohave, która, gdy ją kupował, była tańsza od Pajero o 14 tys. W cenie do 100 tys. aed powinnam jeszcze dostać Qashqaia lub X-Traila od Nissana, Suzuki Grand Vitarę, ewentualnie Subaru Forrester, chociaż tego ostatniego jeszcze nie uświadczyłam na drodze. Dziś wybrałam się do salonu Nissana, który, jak się okazało w internecie, znajduje się w pobliżu. Niestety, z powodu muzułmańskiego Święta Ofiarowania, prawie wszystkie sklepy, z wyjątkiem Carrefoura, były zamknięte. Zajrzę tam ponownie jutro, z nadzieją, że nie będą świętowali przez całe 4 dni ;)

poniedziałek, 15 listopada 2010

Pierwszy deszcz

Z dyżuru wróciłam o 1 w nocy, odwiozła mnie Y. Teraz 4 dni wolne. Spałam do 10tej, zjadłam śniadanie, a później zajęłam się surfowaniem po internecie. Następnie zabrałam się za przygotowanie pełnowartościowego obiadu, z mięsem, ziemniakami i surówką, bo ile można jeść makarony, ryże, czy shawarmę z lotniska. W pewnym momencie zauważyłam, że zrobiło się dziwnie ciemno. Wyjrzałam przez okno, a tam wiatr i tyle piachu w powietrzu, że prawie nie widać wieżowców po drugiej stronie jeziora. Burza piaskowa, czy co?? Ale po chwili na szybie pojawiły się pierwsze krople deszczu. Padało może z pół godziny, od czasu do czasu grzmiało. Tu nie ma kanalizacji deszczowej, więc woda jeszcze przez kilka godzin stała na ulicach i w kałużach na piaszczystych parkingach. Niestety deszcz mi szyb nie umył, jak były zakurzone, tak są.

Burza piaskowa?

Krople deszczu na szybie

Woda na jezdni

Kałuże po deszczu

niedziela, 14 listopada 2010

Wieczorne dyżury i odkrycie w sklepie

Kolejne dwa wieczory na wieży. Tłumy takie, że na dyżur zaczynający się o 21.30 prawie nie sposób przecisnąć się przez drzwi terminala. Wszystko przez kontrolę bagażu, która skutecznie spowalnia przejście z małej, starej części hali odlotów, do większej, w której znajdują się stanowiska check-in.

W godzinach największego natężenia ruchu na stanowisku pracuje dwóch kontrolerów, jeden zajmuje się ruchem, drugi koordynacją telefoniczną. Na szczęście wieczorem po lotnisku kręci się niewiele pojazdów, bo i bez nich bez przerwy ktoś się zgłasza po uruchomienie, kołowanie czy też na prostej do lądowania. Obowiązują wtedy sloty na start, ale inne niż w Europie. To kontroler dzwoni do odpowiedniej komórki w Dubaju z prośbą o slota na określoną godzinę, z reguły w momencie, gdy pilot zgłosi się po uruchomienie. Zgoda na uruchomienie wydawana jest zwykle 15 minut przed czasem slot, chyba że samolot, np. IŁ-76, potrzebuje więcej czasu na przygotowanie do startu. Slot ważny jest nie -5/+10 minut, tylko +/- 2 minuty. Jeśli ktoś się w tym przedziale nie zmieści, to skołowuje z pasa i czeka na nowy przydzielony czas startu.

Każdy statek powietrzny zobowiązany jest do podania liczby osób na pokładzie. Z reguły piloci sami o tym pamiętają, czasem trzeba dopytać i zapisać na pasku, na wypadek sytuacji awaryjnej. Trochę to chyba na wyrost, w Polsce o to i o ilość paliwa pyta się dopiero w momencie awarii.

Czasem jak siedzę na wieży i słucham, to czuję się jak na bydgoskim lotnisku... wszystko przez pilotów IŁów, którzy swoim wschodnim akcentem przypominają Ukraińców z naszej poczty ;)

Przed ostatnią z nocnych zmian F., który ma już dosyć nadkładania drogi do pracy, zaproponował, żebym przyjechała taksówką do Ajmanu i stamtąd zabrała się z nim. Ok, niech mu będzie, stać mnie. Taksówkę złapałam bez trudu, pełno ich tu jeździ. Kierowca na szczęście wiedział, gdzie jest market Spinneys w Ajmanie (znajomość topografii miasta wśród taksówkarzy nie jest tu oczywista) i po 20 minutach byliśmy na miejscu. Taksówki wyposażone są w taksometry. Koszt przejazdu to co najmniej 10 aed, w tym 3,50 za trzaśnięcie drzwiami w taksówce złapanej na ulicy lub 6 w zamówionej przez telefon i 1 aed za każde przejechane 600 m. W sumie za przejazd zapłaciłam 19 aed.

Po dotarciu na miejsce skorzystałam z okazji i weszłam do Spinneys. O sklepach tej sieci słyszałam, że są nieco droższe i lepiej zaopatrzone niż Carrefour. Rzeczywiście, znalazłam tu np. serki Philadelphia, sprowadzane ze Stanów, za koszmarną cenę ponad 10 zł za opakowanie. Ale coś trzeba jeść, więc pewnie następnym razem się skuszę. Był też spory wybór chleba. Ale najlepszy był “Wieprzowy zakątek”, z wielkim napisem “Wyłącznie dla nie-muzułmanów”. Odkryłam tam bekon i wędliny w plasterkach, ale przede wszystkim kiełbasę “Made in Poland” z zakładu Henryka Kani! Ceny co prawda powalające, 25-30 aed za opakowanie 300 g, ale nie ma to jak polska myśliwska :) Była też Krakovskaya, “Made in Russia”. Czy oni mają prawo produkować krakowską?! Po wyjściu z wieprzowego zakątka zauważyłam też rosyjskie ogórki w occie. No, to zagryzka już jest, gorzej z tym, co się zagryza...

Polskie kiełbasy w Spinneys

sobota, 13 listopada 2010

Wieczorna zmiana

W czwartek po raz pierwszy byłam na wieży wieczorem. Na szczęście nie do 1 w nocy, bo instruktor tak podzielił pracę, żeby F. jak najszybciej przepraktykował wymagane 4 godziny i o 21.30 byliśmy wolni. Ruch nie był duży, przeważały lądowania. Ale to, co się działo na parkingu i w hali odlotów gdy wychodziliśmy, zapowiadało Armageddon w następnych godzinach. Parking przed lotniskiem jest niewiele większy od bydgoskiego, więc na drodze pod drzwi terminala, gdzie można bezpłatnie podjechać i wysadzić pasażerów, tworzy się ogromny korek z trzech rzędów samochodów. Co ciekawe, bardzo dużo ludzi wywozi z Emiratów telewizory. Wychodząc z terminala, naliczyłam 5 kartonów, a w bagażowni stało ich kilkadziesiąt. Nie wiem, jak można nadać telewizor w bagażu rejestrowanym, toż to albo się zniszczy, albo zaginie. A jak jakimś cudem doleci, to celnik przy wyjściu na pewno tego nie przeoczy.

Na wieży miałam starcie z palaczem, tym razem pakistańskim asystentem. Gdy poczułam smród, podeszłam i poprosiłam, żeby nie palił w mojej obecności. Ku mojemu zdziwieniu, zapytał, dlaczego. Odpowiedziałam, że jestem niepaląca i mam alergię na dym. Z ociąganiem, ale odłożył papierosa. Po około godzinie zapalił znowu. Ok, skoro tak, to  zobaczymy. Posiedziałem jeszcze chwilę, żeby dym się rozniósł, po czym kaszląc (zabrzmiało całkiem naturalnie ;) ), szybko zeszłam do łazienki piętro niżej. Odczekałam tam kilka minut, pokasłując, po czym wróciłam na górę. Po chwili podszedł do mnie asystent z pytaniem, czy to przez dym. Odpowiedziałam, że tak, bo mam alergię. Głupio mu się chyba zrobiło, bo stwierdził, że w takim razie nie będzie tu palił i poinstruuje innych asystentów, za co mu podziękowałam. 1:0 dla mnie :) Gdy odgrywałam scenkę, o problemie z palaczami F. wspomniał instruktorowi. D. też jest niepalący, ale jednocześnie, jak każdy, ma opory przed zwróceniem komuś uwagi. Później powiedział mi, że poprosi kierownika A., żeby ten rozwiązał problem raz na zawsze, bo dotychczasowe kilkakrotne grożenie palcem pomagało na krótko. A podobno kanadyjski kontroler był ostatnio na zwolnieniu lekarskim właśnie z powodu dymu papierosowego.

piątek, 12 listopada 2010

Wieża, c.d.

Kolejne dni w pracy spędziłam głównie na wieży. Poczytałam instrukcję operacyjną lotniska (jeszcze nie całą) i AIP, pokserowałam mapki. Byłam dwa razy na inspekcji pasa z różnymi kontrolerami, więc każdy z nich zwracał uwagę na coś innego. Przysłuchuję się korespondencji i coraz więcej rozumiem.
Co do palenia na wieży, to jest różnie. Wczoraj poprosiłam C., żeby nie palił na górze,  zareagował tak jak wcześniej A., więc z nimi mam spokój. Obawiałam się Y., kontrolerki z RPA, bo ze względu na tuszę mogłaby źle przyjąć konieczność chodzenia po drabinie, ale akurat ona za każdym razem schodziła na dół. Mam jeszcze problem z asystentami, będę musiała im w końcu powiedzieć. Muszę być asertywna ;)

Rano ruch na lotnisku jest duży, z przewagą startów. Ok. 9tej na beju było z 15 pasków na start w ciągu następnej godziny. Dziś powinnam mieć weekend, ale zamiast tego zaczynam pracę zmianową i idę na wieczór. Kierownik A. stwierdził, że póki nie mogę praktykować, mam chodzić na dyżury z Francuzem, żeby słuchać, co instruktor tłumaczy F. Później czekają mnie dwie nocki. Nie wiem, jak na nich wytrwam, bo co innego praktykować, a co innego bezproduktywnie siedzieć do 3 w nocy. Z drugiej nocki może uda mi się całkiem wymigać, bo zaczyna się od 21.30, a mam się zwinąć przed północą, żeby nie przekroczyć limitu 7 dni w pracy pod rząd. F. ma mnie podwozić... oby nie skończyło się, jak ostatnim razem ;) Może w końcu przyjdzie moja wiza, to będę mogła załatwić prawo jazdy i samochód.

Wczoraj byłam na zakupach w dużym Carrefourze. Znalazłam chleb ze słonecznikiem :) Chciałam tym razem kupić mleko w kartonie, bo butelkowane ma tylko kilka dni przydatności do spożycia i kosztuje 5,50 aed (ok. 4 zł). Dobrze, że czytam składy produktów... mleko za 3,30 aed okazało się być wodą z mlekiem w proszku! Wyczaiłam też wodę gazowaną, 1l butelka kosztuje w przeliczeniu 3 zł.

środa, 10 listopada 2010

8.11.2010. Wieża

Wieża

Wreszcie :) We wtorek rano A., kontroler z RPA, zaprowadził mnie na wieżę. Najpierw przejście korytarzem z hali odlotów, tym samym, który prowadzi do biura. Następnie kontrola bezpieczeństwa. Strażnik spogląda na monitor urządzenia prześwietlającego bagaż, na przepustkę, nie zwraca uwagi na to, że bramka piszczy, gdy przechodzę. Dalej bagażownia (!) – taśmociągi, gapiący się na mnie faceci przerzucający paczki na wózki. Drzwi do klatki schodowej, stara, klaustrofobicznie ciasna winda, następnie drabina, na szczęście z szerokimi stopniami i poręczami, więc o dziwo nie mam lęku wysokości. Kolejne drzwi, za nimi w mikropomieszczeniu drzwi do wc i kolejna drabina. Na górę. I już. Sala operacyjna. Okrągłe pomieszczenie z wielkimi, nachylonymi oknami, nadgryzione zębem czasu. Przestrzeń pod oknami zabudowana szafkami, na jednej z nich materac i poduszki. Na podłodze stara, poprzycinana w kwadraty wykładzina dywanowa. Podłoga miejscami trzeszczy. Na środku jakieś szafki z naczyniami, mała lodówka... czyżby kuchnia? Jest i dystrybutor z wodą. I mikrofalówka. Z boku miękki skórzany fotel, który można rozłożyć. Stanowisko operacyjne dla dwóch kontrolerów, zwrócone w stronę pasa, nieco z boku stanowisko asystenta. Kilka monitorów, m.in. podgląd radarowy. Jest też dodatkowy komputer, dostępny dla wszystkich do użytku prywatnego. Z ciekawostek liny zwisające przy dwóch oknach na wypadek ewakuacji. I składane schody na dach, też z doczepionym zwojem liny.

Później dowiedziałam się, że to wszystkie pomieszczenia. Nie ma pokoju socjalnego, nie ma osobnej kuchni. No fajnie... Gdy przekazałam moje wrażenia kierownikom i wspomniałam o braku miejsca do odpoczynku, powiedzieli, że to się niedługo zmieni, bo mają już pomieszczenie, muszą kupić meble, itd. Może dostanę wtedy własną szafkę, tak jak na starej wieży ;)

Na stanowisku siedział R., ze Szkocji. Posłuchałam trochę korespondencji. Kontroler ma tu na jednej częstotliwości radiowej zarówno samoloty, jak i wszystkie pojazdy lotniskowe. Do tego zajmuje się koordynacją przylotów i odlotów ze zbliżaniem w Dubaju. Momentami roboty jest mnóstwo, oprócz kolejki kilku samolotów do uruchomienia, kołowania i startu, co chwilę coś ląduje, a na dodatek kręcą się jakieś śmigłowce i małe szkolne. No i kilka pojazdów... Te są najgorsze, bo prowadzone przez Hindusów i Pakistańczyków, których akcent w ogóle nie przypomina angielskiego. Z korespondencji z samolotami rozumiałam z 80%, z samochodami może 20 :(

Po zejściu ze stanowiska, R. zabrał mnie na inspekcję pasa, która należy do obowiązków kontrolerów :) Lotnisko z samochodu robi wrażenie. Oprócz czterokilometrowego pasa jest równoległa droga kołowania A i drogi dokołowania od A1 do M. Jest prywatna płyta postojowa szejka i hangar, w którym stoi jego Airbus 319 (a więc taki samolot, jakim leciałam z Warszawy do Wiednia). Płyta główna z ośmioma rękawami i kilkudziesięcioma stanowiskami dla samolotów wielkości Airbusa. Do tego cztery płyty cargo, na których stoją Iły 76, Boeingi 747, MD11... W sumie jest prawie setka miejsc postojowych. R. zwracał uwagę na miejsca utrudniające kontrolerom pracę, głównie chodziło o zbyt ostre zakręty, w których nie mieszczą się Jumbo-jety.
Po inspekcji przyglądałam się najpierw pracy A., później R., który nauczył mnie obsługiwać podgląd radarowy.

Na wieży obowiązuje zakaz palenia... teoretycznie. Gdy wróciłam po inspekcji pasa, A. trzymał zapalonego papierosa. Na szczęście dla mnie zapytał, czy mi to nie przeszkadza. Odpowiedziałam, że przeszkadza, ale to on jest na służbie, a ja jestem jeszcze gościem. On jednak od razu zgasił, mówiąc, że mają zasadę, że nie palą przy niepalących. Uff... Później niestety asystent nie raczył zapytać. Gdy poczułam smród papierosa,stwierdziłam, że idę na obiad, bo wyczerpałam limit asertywności na dziś.
Po obiedzie kierownik A. pokazał mi nowiutkie słuchawki do pracy, które wkrótce dostanę :) Podobno kosztują 1500 dolarów za sztukę. Gdzie ja je będę trzymać??

niedziela, 7 listopada 2010

7.11.2010. C.d. weekendu, czyli nie ufaj Francuzom ;)


Wstałam o 8 i byłam prawie gotowa do wyjścia, gdy o 9.15 zadzwonił F. Stwierdził, że jednak nie wybiera się na lotnisko! Zadzwoniłam do A. z informacją o powstałym problemie i pytaniem, czy przyjechać taksówką. Odparł, że chyba tak, ale że mam poczekać aż oddzwoni za 15 minut. Nie oddzwonił, więc zadzwoniłam do D. Ten odpowiedział, że nie ma problemu, odrobię nieobecność innym razem, gdy będę bardziej potrzebna. I tak mój weekend wydłużył się do trzech dni.

Większą część dnia spędziłam przed komputerem. Wyszłam tylko na małe zakupy, a po drodze zrobiłam zdjęcia nieco innej strony Szardży. Inaczej niż np. w okolicy Dubai Mall, gdzie wszystko jest dopieszczone, tu między wieżowcami znajdują się piaszczyste place, na których parkują samochody, a pod blokami stoją wielkie kubły na śmieci. Bardziej to przypomina Egipt, niż zachodnią metropolię. Szczególnie ponure wrażenie robi na mnie jeden z budowanych tu wieżowców.


Parking na piachu i plac budowy

Ponury szkielet wieżowca

Meczet między budynkami i parking na pustyni

Parking, śmietniki, w głębi hałdy piachu

sobota, 6 listopada 2010

5-6.11.2010. Weekend


Mój pierwszy weekend w Szardży. Wkurza mnie to, że nigdzie nie mogę się ruszyć, bo nie mam auta. Gdybym była na wizie turystycznej, mogłabym coś wypożyczyć, a że jestem na pracowniczej, muszę czekać na pozwolenie na pobyt, a następnie wystąpić o miejscowe prawo jazdy. Komunikacja miejska i taksówki tu niby są, ale jeszcze nie czuję się na siłach z nich korzystać. Mogę się przejść do sklepu, ale tylko na drobne zakupy, bo nie przytaszczę z powrotem sześciopaka wody.

W piątek wstałam wreszcie o ludzkiej porze, o 10tej ;) Dzień spędziłam leniwie, głównie w mieszkaniu, przy komputerze, przed tv, z książką... Wyszłam na spacer zrobić parę zdjęć. W sobotę przed południem przyszły dwie panie o obsługi, żeby posprzątać moje mieszkanie. Zmieniły pościel i ręczniki, zabrały śmieci, wszystkie pomieszczenia odkurzyły i pomyły. Uwinęły się w 40 minut.

Po południu umówiłam się z F. Pojechaliśmy do Dubaju, do Mall of the Emirates, gdzie miał się spotkać z kimś w sprawie kupna samochodu. Jazda zajęła ponad godzinę. Jechaliśmy pięciopasmową autostradą prowadzącą skrajem Dubaju, po drodze mijając nowo budowane osiedla na pustyni. Mall of the Emirates jest ogromny, z wbudowanym stokiem narciarskim i hotelem Kempinski. Zjedliśmy obiad, a później F. poszedł na spotkanie, a ja do sklepów. Kupiłam najtańszy telefon komórkowy Nokii, żeby móc korzystać z polskiego numeru nie zmieniając co chwilę kart sim. Weszłam do księgarni sieci Borders. Zabawne, że w tym wielkim sklepie w Emiratach Arabskich tylko jeden mały fragment zajmują książki po arabsku, głównie różne wydania Koranu i pozycje wyglądające na „dzieła wszystkie“ jakiegoś szejka. Pozostałe regały wypełniają książki w języku angielskim.

Po krótkiej wizycie w mallu, pojechaliśmy na bezalkoholowego drinka do Dubai Marina. Ciężko było wyjechać spod malla, objechaliśmy go kilka razy zanim udało nam się trafić na drogę prowadzącą we właściwym kierunku. Marina to kompleks apartamentowców wybudowanych jeden koło drugiego, przypominający Manhattan, tyle że pomiędzy budynkami jest woda i pływają jachty. Zaparkowaliśmy przy bulwarze pełnym turystów i poszliśmy do baru w hotelu Sofitel. Ceny horrendalne, kieliszek wina za kilkadziesiąt dirhamów, piwo od 30 w górę, podobnie jak drinki i soki. Po namyśle przenieśliśmy się w inne miejsce, jednak niewiele tańsze.

W drodze powrotnej pojechaliśmy na lotnisko w Dubaju, odebrać bagaż, który przyleciał rano jako przesyłka cargo samolotem Turkish Airlines. W Cargo Village znaleźliśmy budynek agenta Turkish. Sobota wieczór okazała się dobrą porą, bo prawie nie było ludzi. Pierwszy urzędnik znalazł dokumenty mojej paczki i odesłał mnie do drugiego okienka. Drugi urzędnik zażyczył sobie kopię paszportu i wizy, kazał coś podpisać i skasował 155 aed, po czym powiedział, że mam iść do drugiego budynku, opłacić cło. Celnik w drugim budynku skopiował paszport i wizę, i skasował 30 aed opłaty celnej. Z dokumentami od celnika udałam się na rampę, facet odnalazł w komputerze moją paczkę i wysłał mnie z powrotem do pierwszego budynku, w sprawie inspekcji celnej. Już się bałam, że każą mi otwierać karton. Na szczęście inspektor ograniczył się do zapytania o zawartość paczki, wklepania czegoś do komputera i podpieczętowania papierów, z którymi wróciłam na rampę. W międzyczasie przywieziono mój karton. Oddałam dokumenty i przesyłka została załadowana do samochodu. Ufff... nie sądziłam, że trzeba będzie się tyle nachodzić ;)

F. zaoferował, że jutro zawiezie mnie do pracy, bo wybiera się rano na lotnisko. Fajnie, nie będę musiała wstawać o 6.

czwartek, 4 listopada 2010

4.11.2010. Czekanie


Po porannej kawie w Costa Cafe, od której zaczynają dzień obaj szefowie, poszłam do centrum medycznego oddać wyniki wczorajszych badań i po kilkunastu minutach dostałam orzeczenie lotniczo-lekarskie, niezbędne do wystąpienia o licencję praktykanta.

W biurze spotkałam F., który właśnie odbył pierwsze praktyki. Poszliśmy do Costy, gdzie podzielił się swoimi wrażeniami. Gdy wróciłam, kierownicy byli już na spotkaniach, wiec nie miał kto mnie zaprowadzić na wieżę. Reszta dnia upłynęła mi na bezproduktywnym siedzeniu w biurze i obiedzie w lotniskowej restauracji. Wygląda na to, że na wieżę pójdę w niedzielę, bo piątek i sobota to dla pracowników biura (więc także dla mnie, dopóki nie zacznę praktyk) weekend.

Po powrocie do miasta wybrałam się na poszukiwanie City Centre, czyli galerii handlowej z dużym Carrefourem. GPS mnie nie zawiódł, chociaż oczywiście proponował drogę na około.W markecie rozglądałam się za produktami na śniadanie. Chleba jest do wyboru do koloru: pszenny tostowy, pszenny tostowy maślany, pszenny tostowy... Do smarowania mix od Lurpaka i jakieś margaryny. Serków topionych sporo, ale już twarożków na lekarstwo. Jeśli są, to z półrocznym, a nawet rocznym terminem przydatności do spożycia (co oni tam nawrzucali?) i ceną w przeliczeniu 8-10 złotych za opakowanie. Co ja będę jeść na śniadanie?? Przynajmniej wodę mają tanią, ale gazowanej nie uświadczysz.

Przy kasie "do 10 artykułów" Arabka z kilkuletnim dzieckiem. Koszyk zostawiła za sobą, na środku wąskiego przejścia. Liczba produktów znacznie powyżej dziesięciu. Płaci bonem 200 aed. Okazuje się, że do 200tu jeszcze trochę brakuje. Bierze dziecko na ręce i bez pośpiechu pokazuje mu to jedne, to drugie gumy do żucia. Nie może się zdecydować. Przechodzi z drugiej strony, bierze pudełko... nie, nie to, dokłada, bierze kolejne... i zupełnie się nie przejmuje, że inni czekają. Zresztą kasjer też nie.

Gdy wychodzę z galerii, jest już ciemno. Punkty handlowe i usługowe na ulicach pootwierane. Przez szybę widzę, jak fryzjer oklepuje klientowi pięściami górną część pleców (masaż?). Ludzi na ulicach sporo, głównie mężczyzn. Ale żadnych zaczepek.

Przechodzenie przez ulicę, jeśli w pobliżu nie ma przejścia dla pieszych, nie jest najbezpieczniejsze, zwłaszcza, że mimo ciemności nie wszyscy jeżdżą na światłach! Za to oznakowane przejścia są w formie jednego szerokiego "leżącego policjanta" i każdy zwalnia, nawet gdy ma zielone światło, żeby nie uszkodzić auta.

Ogólnie z moich obserwacji w czasie jazdy do i z pracy wynika, że prowadząc, trzeba mieć oczy dookoła głowy i nie mieć zaufania do nikogo, ani do kierowców, ani do pieszych. Nieużywanie kierunkowskazów to normalka. Skręcanie w prawo z lewego pasa na rondzie też. Jazda do samego końca pasem, który znika, a później wpychanie się "na chama", albo wyrzucanie kierunkowskazu i jednoczesna zmiana pasa, prosto w przedni zderzak auta na tym pasie. Do tego słyszę, że za przekroczenie prędkości o 60 km powyżej limitu obowiązuje konfiskata samochodu... tylko kto odbierze samochód szejkowi? A cudzoziemca (tzw. expata) za coś takiego deportują.

środa, 3 listopada 2010

3.11.2010. Badania lekarskie c.d.


Dzień w pracy rozpoczął się od kawy w Costa Cafe, zlokalizowanej w terminalu. O 9tej zjawił się Pakistańczyk pracujący na wieży jako asystent, jednocześnie od czasu do czasu robiący za kierowcę. Zanim wyszliśmy z terminala, odebrał wyrobioną dla mnie przepustkę – nareszcie będę mogła pójść na wieżę :) i nie tylko tam, bo uprawnia do wstępu praktycznie wszędzie, nawet na pas i do samolotów.

Pojechaliśmy do miasta, do punktu medycznego, w którym robią badania do pozwoleń na pobyt. Tam okazało się, że zdjęcie na przygotowanych przez firmę dokumentach jest za małe i za drobną opłatą, w prowizorycznym punkcie foto, zrobiono mi nowe, na którym wyglądam jak po zatrzymaniu przez policję. Następnie wizyty w paru okienkach po pieczątki (bywają okienka „tylko dla kobiet“, a jeśli takowych nie ma, to kobiety podchodzą bez kolejki), badanie krwi na obecność HIV i rentgen płuc. Wszędzie osobne pomieszczenia dla kobiet. Dzięki pomocy mojego pakistańskiego przewodnika, który znał kolejność odwiedzania okienek, poszło sprawnie.

Kolejny punkt programu to wizyta w prywatnym szpitalu w Szardży i badanie spirometryczne i okulistyczne do licencji. Od razu zajęła się mną pielęgniarka, przed badaniem płuc spytała o narodowość i na tej podstawie zaznaczyła w komputerku, że jestem rasy polinezyjskiej ;) Następnie mój wzrok zbadał dr Vladimir, który pytał mnie o katastrofę w Smoleńsku, o prezydenta Kaczyńskiego, stosunek obecnego prezydenta do Rosji itp.

Po badaniach kierowca odwiózł mnie pod mieszkanie, pokazując po drodze pozostałości starego lotniska w Szardży, które obecnie znajduje się w centrum miasta. W miejscu pasa i płyt postojowych są ulice i bloki, w budynku terminala mieszczą się jakieś biura, a pomiędzy nowszymi budynkami można dostrzec starą wieżę.

wtorek, 2 listopada 2010

2.11.2010. Dzień wolny


Wyspałam się do 10tej :) Wypróbowałam prysznic. Obok włączników światła w pomieszczeniach są włączniki ogrzewacza wody. Włączyłam, odczekałam parę minut, ale i tak dopiero pod koniec kąpieli woda zaczęła się robić ciepła. Następnym razem zostawię grzanie włączone na noc. Zjadłam późne śniadanie, zjechałam na drugie piętro zobaczyć basen i centrum fitnessu. Niestety było zamknięte, poza tym wygląda, że za korzystanie trzeba dodatkowo płacić :( Zajrzę tam o innej porze.

Zaczęłam się rozpakowywać, w końcu posiedzę tu parę tygodni. Pierwszym poważnym zakupem będzie samochód, nie wyobrażam sobie spakowania wszystkiego z powrotem w dwie walizki, jak będę się przeprowadzać do właściwego mieszkania. A dojdzie jeszcze karton z ciuchami, który przyleci w piątek, no i wszystkie zakupione rzeczy (środki czystości, produkty spożywcze). Przyda się duży bagażnik ;)

Pogrzebałam w internecie, poretuszowałam zdjęcia, zjadłam coś na lunch i wybrałam się na spacer, zrobić parę zdjęć najbliższej okolicy przy zachodzącym słońcu. Później jeszcze do Carrefoura, kupić coś na kolację i drobiazgi, których w pierwszej kolejności potrzebuję, jak ręczniki kuchenne, gąbki do mycia naczyń, mydło, odświeżacz powietrza... Miałam ochotę zrobić makaron w sosie serowym, ale jak już przytaszczyłam wszystko do mieszkania, okazało się, że nie kupiłam mąki :( Cóż, tym razem sos nie zgęstniał. Poza tym brakuje mi jakiegoś garnka, mam tylko patelnię i taki jeden z rączką, nadaje się do gotowania jajek, ale na makaron jest nieco za mały. Jakoś muszę sobie na razie radzić, bo bez auta nie wybiorę się do żadnego większego sklepu po garnki.

Wieczór minął mi na skypowaniu, wygładzaniu bloga i dalszym rozpakowywaniu. Jutro A. przyjedzie po mnie już o 7ej, nie ma co długo siedzieć.


Babel Tower (z zielonymi oknami)




1.11.2010. Badania lekarskie


Dzisiaj musiałam wstać o 7, bo godzinę później przyjechał F, żeby zabrać mnie do pracy. Nie znał drogi stąd na lotnisko, więc trochę kluczyliśmy i pakowaliśmy się w korek, a dojazd zabrał nam godzinę. Podpisałam dokumenty do przepustki – wszystko po arabsku, więc tak naprawdę nie wiem, co podpisałam ;) i poszłam do centrum medycznego w terminalu, na badania lotniczo-lekarskie. Dziwne, że nie kazali mi być na czczo. Najpierw facet pobrał mi krew. Długo się do tego zabierał, dezynfekował mi przedramię (u nas pielęgniarki się tak nie cackają), wstrzyknął krew do probówki i od razu wsadził do jakiegoś urządzenia mieszającego. Dał mi też pojemnik na mocz.  Czemu ja przed chwilą poszłam do łazienki?! Ok, wypiłam parę kubeczków wody, przeszłam pozostałe badania i oddałam próbkę do analizy. Po badaniu krwi było ważenie i mierzenie, w tym obwodu pasa i szyi (po co??), wywiad, ciśnienie i ekg (wyjątkowo długie, już zaczęłam myśleć, że coś ze mną nie tak). Badanie słuchu było bardzo prymitywne, widziałam kiedy kobieta włączała dźwięki, wystarczyło wtedy nacisnąć przycisk, a ona zapisywała wynik na kartce. Następnie rentgen płuc i badanie przez lekarkę (z Pakistanu?), która przyczepiła się do moich węzłów chłonnych na szyi. Nic mi nie jest, "ten typ tak ma", ale ona chyba chce to jeszcze obejrzeć za parę tygodni. Na koniec dostałam zalecenie picia dużych ilości wody ze względu na zmianę klimatu i skierowanie na badanie wzroku, które mam zrobić w innym centrum w mieście (zawiozą mnie tam pojutrze).

Po badaniach zjadłam obiad w terminalu (15 dirhamów za makaron smażony z warzywami i 2 za Pepsi), po czym F. odwiózł mnie do mieszkania, bo nie mieli dla mnie na dziś więcej zajęć. Przejechaliśmy przez Ajman, więc już odrobinę wiem, jak oba miasta wyglądają. Myślę, że będę szukać mieszkania w Dubaju, na razie okolica Burj Khalifa najbardziej mi się podoba, jest elegancka, zagospodarowana, a Szardża i Ajman są bardziej arabskie. Między wieżowcami są skrawki piasku pełniące rolę parkingów, na parterach są lokalne minimarkety i ogólnie jest większy syf.

Resztę dnia spędziłam w internecie, rozmawiając na skypie i pisząc bloga. Wieczorem dostałam smsa od D. z propozycją wzięcia dnia wolnego, ponieważ jutro nie będzie dla mnie żadnych zajęć na lotnisku.