wtorek, 29 listopada 2011

Ciemna strona Dubaju


Podobnie jak moi znajomi z pracy, myślałam, że Emiraty to kraj bezpieczny dla obcokrajowców. Jeśli nie zginiesz w wypadku samochodowym, to raczej nikt cię nie okradnie, nie napadnie, jak nie wpakujesz się w kłopoty na własne życzenie (np. przez jazdę „pod wpływem“), to możesz tu wieść w miarę normalne życie. W miarę, bo dla kogoś z zachodu nie są normalne ograniczenia w dostępie do alkoholu, zakaz okazywania czułości w miejscach publicznych, czy choćby zakaz wwozu maku (zaliczają go do narkotyków).

Na początku czerwca B. poruszył na wieży temat bezpieczeństwa. Dowiedziałam się, co później potwierdził S. (który przez pewien czas pracował w Dubaju), że na wypadek jakiegokolwiek incydentu w pracy, kontrolerzy z Dubaju mają w domu paszport i gotówkę, żeby bez zwłoki się ewakuować i bronić spoza Emiratów. Nikt nie chce ryzykować procesu przed arabskim systemem (nie)sprawiedliwości. Niedługo później przekonałam się, że mają rację.

Zostałam oskarżona o obrazę obywatela Emiratów. W czerwcu, w drodze z pracy, obtrąbiłam gościa, który zajechał mi drogę zmuszając do gwałtownego manewru, a on pojechał na policję i doniósł, że pokazałam mu środkowy palec. 20-letni Emiratczyk zobaczył białą kobietę w lepszym niż jego aucie i poczuł się obrażony jej gestem. Nie miał żadnych dowodów, było moje słowo przeciwko jego. Ale słowo kobiety, Europejki, przeciwko słowu Emiratczyka nie znaczy nic. Teraz wiem, że chodziło o pieniądze - jak się okazało, że nie zapłacę, to sprawa poszła do prokuratora. A ten zdobył fałszywe zeznania dwóch policjantów, wg których na komendzie przyznałam się do winy.

Sprawa, najpierw na policji, później w prokuraturze, ciągnęła się cztery miesiące. W międzyczasie zabrano mi, bezprawnie (wg polskiego konsula), paszport. We wrześniu mój prawnik poinformował mnie, że sprawa została skierowana do sądu i są przeciwko mnie fałszywe dowody. Prokurator zażądał 6 miesiecy więzienia i deportacji. Wtedy zdałam sobie sprawę, że zrobiło się zbyt niebezpiecznie.

Konsul zgodził się wystawić mi tymczasowy paszport. Ale było dla mnie oczywiste, że sam paszport nie wystarczy, bo na granicy sprawdzają wizę (głównie po to, żeby zgarnąć kasę za nielegalne przedłużenie pobytu). Chciałabym móc napisać, w jaki sposób udało mi się uciec, bo to historia jak z filmu sensacyjnego, o mało mnie nie złapali. Wyjechałam nielegalnie i nie mogę już wrócić do ZEA.

Od podjęcia decyzji, do wyjazdu, miałam dwa tygodnie na zakończenie moich spraw. Zbyt mało, żeby wysłać rzeczy i samochód, zlikwidować mieszkanie itd. Na szczęście w ostatnim tygodniu pobytu miałam gości z Polski – dziewczyny zabrały do kraju walizkę z moimi rzeczami. Sama wyjechałam bez bagażu. Później nie zawiedli moi amerykańscy przyjaciele. Mieszkanie zostało oddane właścielce, auto, zapakowane moimi rzeczami, płynie do Polski.

Mogłabym wyliczać, co powinnam była od samego początku zrobić inaczej (zwłaszcza wyjechać, zanim zabrali mi paszport) – ale to nie ma sensu. Mówi się, że co cię nie zabije, to cię wzmocni. Dzięki temu, co mnie spotkało, zobaczyłam, ile jestem w stanie znieść. Nie żałuję tego roku, w większości było to pozytywne doświadczenie. 

sobota, 29 października 2011

Rocznica


Dziś mija rok od mojego wjazdu do ZEA. Ale nie świętuję rocznicy pobytu, ponieważ moja przygoda w Dubaju skończyła się 3 tygodnie temu. Wkrótce opiszę dokładniej, co mi się przydarzyło. Jedno mogę powiedzieć już dziś – te błyszczące wieżowce, szerokie autostrady, wielkie centra handlowe i pełne przepychu hotele to fasada, a ja miałam pecha poznać prawdziwe Emiraty.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Trochę astrologii


Wczoraj minęło 10 miesięcy mojego pobytu w ZEA. Czy w sierpniu coś się zmieniło? Nie. Pewnie z powodu ramadanu, w trakcie którego wszystko działa na zwolnionych obrotach, niczego nie da się załatwić, bo nikt nie podejmuje decyzji i w ogóle mało kto pracuje. Ale poznałam powód tego, co się obecnie u mnie dzieje. Że sama na siebie to ściągnęłam, to oczywiste – prawo przyciągania. Ale dlaczego? Z powodu Plutona przechodzącego przez ascendent (linię wschodu, jeden z najważniejszych punktów) w moim horoskopie.

Co oznacza takie przejście? Prawdopodobieństwo popadnięcia w konflikt, wystąpienia kłopotów z policją, wystąpienia szkód wskutek wypadków losowych lub działania sił natury. Ponadto powoduje transformację osobowości, systemu wierzeń i wartości, zmiany wyglądu i zachowania. Tranzyt trwa 1-2 lata, w czasie których dochodzi do poważnej zmiany warunków życiowych i metod działania, usamodzielnienia, odkrycia własnej drogi życiowej. Występuje poczucie nieodwracalności podjętych decyzji. Ascendent to nasze prawdziwe ja, które Pluton całkowicie przebudowuje. Tranzyt Plutona jest trudny, ale jego efekty są konkretne i trwałe. Tyle, że zanim coś zbuduje, niszczy bezpowrotnie to, co było.

Ponieważ obieg Plutona wokół Słońca trwa 248 lat, jego przejście przez ascendent można mieć tylko raz w życiu, a niektórzy nigdy tego nie przeżyją. Jak się okazało, u mnie Pluton przechodzi przez ascendent od końca stycznia 2010 do końca listopada 2011. Co trafiło mi się w czasie tego przejścia? Przeprowadzka do ZEA, usamodzielnienie się w nowym miejscu, w końcu obecne problemy.

Na szczęście tranzyt skończy się pod koniec listopada. A więc jeszcze trzy miesiące i będzie dobrze. 

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Sarkastycznie na koniec ramadanu

Jutro Eid, święto końca ramadanu. Albo i nie, bo to zależy od dzisiejszego wyglądu księżyca. Spojrzą w niebo i będą wiedzieli... taka średniowieczna metoda. To mi przypomina Dzień Świstaka - zobaczy swój cień, czy nie? Dziś mogą mieć problem, bo silny wiatr i piach w powietrzu, księżyc może być niewidoczny. I co wtedy, kolejne 30 dni postu?

Ale jeśli już Eid będzie, to przez trzy dni. A jakże, jak jeść, to jeść, w końcu miesiąc się pościło. Później jest weekend, więc w sumie pięć dni wolnych się zapowiada (dla muzułmanów oczywiście). A gdzieś czytałam, że nawet dziewięć...



piątek, 26 sierpnia 2011

Grafik na jesień

Od września wchodzi nowy, „tymczasowy“ grafik. „Tymczasowy“ znaczy do czasu, aż obsada zwiększy się o jedną osobę, czyli co najmniej do początku przyszłego roku.

Nie ważne, że wprowadzono stanowisko supervisora, które obejmą wyłącznie instruktorzy (czytaj: wszyscy kontrolerzy z RPA i najmłodszy wiekiem kontroler, który jest instruktorem „na papierze“ ze względu na pochodzenie... kto zgadnie jakie?). Nie ważne, dyżury są 10-godzinne (ale z oficjalną możliwością skrócenia przez supervisora, w zależności od natężenia ruchu). Ważne, że wracają dyżury pod telefonem. A co więcej, pracujemy tylko 5 dni pod rząd (w tym jeden pod telefonem, więc w sumie 4), po których mamy 4 dni wolne :) To oznacza dwa dni pracy mniej w jednym cyklu, a dla mnie również mniej jeżdżenia do Szardży– to, przy w przybliżeniu 3 cyklach w miesiącu, mniej o 600 km.

sobota, 20 sierpnia 2011

Letnie rozrywki

Kilka dni temu byłam w Arabian Ranches u F. Mieszka w fajnej, dwusypialniowej villi. Obok niego są dwa domy do wynajęcia, jednak ich ceny znacznie przekraczają nasz dodatek mieszkaniowy. F. zaprosił też dwóch pilotów z Air Arabii, pochodzących z Tahiti. Bardzo fajnie się nam gadało i następnego dnia w tym samym gronie odwiedziliśmy jednego z nich w jego apartamencie... w Burj Khalifa. Mieszka na 53. piętrze, z widokiem na tańczące fontanny. Część apartamentowa wieży jest luksusowo wykończona, korytarze wyłożone są drewnem, w mieszkaniu T. ma drewniane podłogi, łazienkę z prysznicem i jacuzzi, kuchnię wyposażoną w sprzęt firmy Miele (łącznie z pralką i suszarką).  Cena za jednosypialniowy apartament to tylko 120 tys. aed rocznie... T. zabrał nas na basen, na 43. piętrze wieży. Basen jest niewielki, ale z części wewnętrznej można przejść lub przepłynąć na zewnątrz, gdzie znajduje się jacuzzi i taras z leżakami.


Wejście do Burj Khalifa (wykorzystane w Mission Impossible 3) 

Widok z apartamentu na 53. piętrze wieży

Korytarz w części apartamentowej Burj Khalifa

Siłownia w Burj Khalifa

Basen na 43. piętrze

Jacuzzi na tarasie

Widok z basenu w Burj Khalifa
Kilka dni później F. znalazł na grouponie ofertę w centrum sportowym Al Forsan w Abu Dhabi: kolacja plus godzina atrakcji sportowych za jedyne 139 aed. Wybraliśmy wakeboarding. Pojechaliśmy w piątkę, z Tahitańczykami i pilotem z Syrii. Ponieważ mieliśmy jechać jednym samochodem, poprosiłam T., żeby po mnie podjechali w drodze do F. Ostatnim razem pokazałam mu mój wieżowiec, bo dobrze go widać z Burj Khalifa, a teraz napisałam, jak dojechać. Czy trzech facetów, pilotów, jest w stanie trafić do Churchill Tower? Nie. Po 20 minutach czekania zadzwoniłam i zaproponowałam, że podjadę do F. Dotarłam tam przed nimi.

Pojechaliśmy samochodem T. Droga do Abu Dhabi zajęła nam nieco ponad godzinę. Limit na autostradzie wynosi 120 km/h, ale po drodze wielkie tablice informują, że radary łapią dopiero po przekroczeniu 140 km/h... I jak tu się dziwić, że Emiratczycy nie przestrzegają żadnych praw, kiedy państwo samo im na to pozwala? Jest przepis, ale możesz go złamać bez konsekwencji, bo kara grozi ci dopiero, gdy przekroczysz „prawdziwą“ granicę. Do tego rozdawanie pieniędzy obywatelom przez państwo, zatrudnianie „na papierze“, ale płacenie prawdziwej pensji przez zagraniczne firmy (o czym pisałam wcześniej). Stąd się bierze ich poczucie wyższości nad obcokrajowcami.

W Abu Dhabi nieco kluczyliśmy, skorzystałam z pomocy GPSa, który niestety znalazł najpierw inną ulicę 12tą niż ta, przy której znajduje się centrum sportowe, ale w końcu dotarliśmy. Obiekt był prawie pusty. Kolacja bardzo smaczna, w formie bufetu. Objedliśmy się tak, że nie bardzo chciało nam się korzystać z atrakcji sportowych. W centrum, oprócz wakeboardingu, jest strzelanie, łucznictwo, jazda konna, ogromny tor kartingowy, korty tenisowe, klub fitness. Pływanie na desce (kneeboarding, wakeboarding albo narty wodne) odbywa się na dwóch sztucznych jeziorach, jednym dla początkujących i jednym dla zaawansowanych. Na obu zamontowane są wyciągi, podobne do narciarskich. Ku mojemu przerażeniu, czynny był tylko jeden – dla zaawansowanych. F., jako jedyny z nas, wcześniej pływał, więc od początku radził sobie dobrze. Poza nim, tylko J.-M., Tahitańczyk, załapał o co chodzi i pod koniec zabawy był w stanie przepłynąć całe okrążenie. Ani mi, ani T., ani H. (Syryjczykowi), nie udało się ustać dłużej niż kilka sekund, po czym lądowaliśmy w wodzie. Może gdybyśmy próbowali na wyciągu dla początkujących, który ciągnie wolniej... Za to dobrze poradziliśmy sobie z kneeboardem, czyli deską, na której się klęczy. Po kilku próbach zrobiłam na desce 3 okrążenia. Niestety jedyną formą zakończenia jazdy jest puszczenie wyciągu i lądowanie w wodzie. Zabawa była przednia, chociaż wyciąg „wyrwirączka“ strasznie szarpał.


Centrum sportowe Al Forsan

Główny hall centrum sportowego

Tor kartingowy

Wakeboarding (photo by F. D.)

Wakeboarding (photo by F. D.)
Do Dubaju wróciliśmy o 1 w nocy. Musiałam jeszcze zabrać samochód od F. i wrócić do siebie. Rano nie mogłam się ruszyć... przez 3 dni takie czynności jak otwieranie zmywarki sprawiały mi trudność ;) Na szczęście akurat trafiło na moje dni wolne, bo mogłabym nie wspiąć się po wieżowych drabinach.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Ramadan, dzień 8.

Ponad tydzień ramadanu za mną. Jakoś go szczególnie nie odczuwam. Tylko Costa w terminalu jest zamknięta, więc w pracy nie chodzę na kawę. Dziś pojechałam na zakupy do Mirdif City Centre. Całkiem sporo samochodów na parkingu, mimo lunchowej pory i początku tygodnia. Od razu zauważyłam ciszę – żadnej muzyki z głośników. Poza tym, wszystkie kawiarnie i bary pozamykane. Po hali z fast foodami kręciło się parę osób, widziałam też jednego kucharza, więc może niektóre bary sprzedają jedzenie na wynos. Za to pełno ludzi... w Carrefourze! Poszczący muzułmanie z wózkami pełnymi żarcia... Dodatkowo testują silną wolę, czy co?

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Ramadan


Dziś pierwszy dzień ramadanu i jednocześnie mój pierwszy ramadan w ZEA. Nie wiem, czego właściwie się spodziewać. Rozmawiałam o tym dzisiaj z S. Powiedział, że oprócz tego, że nie można jeść i pić na ulicy/w samochodzie lub innym miejscu, gdzie cię mogą zauważyć i zawołać policję, to banki są otwarte krócej, niektóre sklepy są zamknięte w dzień, albo czynne są tylko do południa i wieczorem, działają McDonaldy „drive-thru“ (ale jednocześnie nie można jeść w aucie). Odkryte ramiona i kolana, albo trzymanie się za ręce, co, mimo ostrzeżeń w centrach handlowych, zwykle nie budzi reakcji, w ramadanie jest ryzykowne. Bary w ogólnodostępnej części lotniska są nieczynne w dzień, ale już w strefie wolnocłowej można się najeść i napić do syta (muzułmanie w podróży są zwolnieni z postu).

Przed pracą zrobiłam zakupy spożywcze, zjadłam lunch na wieży. Co prawda mamy poszczących asystentów, ale przyjęte jest, że kontrolerzy nie ukrywają się z jedzeniem. W końcu nawet nie mamy pokoju socjalnego.

O 18, w drodze z pracy zauważyłam znacznie mniejszy ruch na ulicach. Oby tak było przez cały miesiąc.

sobota, 30 lipca 2011

Arabskie wesele

W piątek pojechałam na wesele D., dziewczyny z biura odpraw załóg. Odbywało się w sali klubu dla kobiet, na granicy Szardży i Ajmanu, trudno powiedzieć dokładnie, bo miasta do siebie przylegają. Wjeżdżając do Szardży od razu przypomniałam sobie, dlaczego omijam to miasto z daleka... z powodu ruchu ulicznego, korków, rond i świateł.


Zaproszenie na wesele

Zaproszenie na wesele
Przyjechałam po 20tej. Znalazłam A., kontrolerkę ze Stanów, w makijażu a la Kleopatra i sukni, którą wybrałyśmy kilka dni wcześniej. Panna młoda była jeszcze w trakcie przygotowań. W wielkiej sali poustawiano okrągłe stoły, a główny element stanowiła scena z wybiegiem, przystrojona kwiatami, z szezlongiem dla panny młodej. Po sali kręciło się tylko kilka kobiet z rodzin pary młodej, wystrojonych i wymalowanych jak cyganki, które robiły sobie profesjonalne zdjęcia na tle fototapety. Obsługę (kelnerki, ekipę foto-video) stanowiły wyłącznie kobiety. Około 21:30, gdy na sali było już sporo osób (część kobiet w balowych sukniach, ale większość w ozdobnych abayach), włączono głośną arabską muzykę, tak że nie sposób było rozmawiać. Zaczęto roznosić przekąski (surówki, humus i chleb) oraz herbatę i kawę.

Miejsce dla panny młodej

Sala weselna

Wejście panny młodej (w tle)
O 22:30 na salę powoli weszła panna młoda, ubrana w białą suknię ślubną ze srebrnymi zdobieniami. Przejście przez salę zajęło jej z 10 minut i było filmowane. Przeszła po wybiegu, po czym z pomocą krewnych usiadła na szezlongu. Zrobiono jej kilka zdjęć (ale tylko oficjalnych, bo fotografowanie było niedozwolone). I tyle. Zaczęto roznosić główne dania – ryż i jakieś mięso. Wtedy wyszłam, bo czekała mnie jeszcze godzinna jazda do Dubaju, a następnego dnia musiałam wstać o 4 rano do pracy.

Ominęło mnie przybycie pana młodego. Czekam na relację A. i zrobione przez nią zdjęcia.

piątek, 29 lipca 2011

9 miesięcy


Minęło dziewięć miesięcy mojego pobytu w ZEA. Czas na kolejne podsumowanie.
Według badań naukowych, każdy emigrant przechodzi przez kilka charakterystycznych etapów. Najpierw jest faza przygotowania, jeszcze przed wyjazdem z kraju. Pierwsze miesiące za granicą to faza ekscytacji, „podróży poślubnej“, ponieważ wyjeżdża się z nadzieją na pozytywną zmianę w życiu. Nowa praca, szukanie i urządzanie mieszkania, układanie życia codziennego, poznawanie miasta. U mnie ta faza trwała siedem miesięcy, do pierwszej podróży do domu i jeszcze później do wizyty przyjacioł z Australii i mojego krótkiego wypadu do Turcji.
Na początku maja myślałam, że wszystkie elementy życia tutaj zaczynają się układać. Okazało się, że jednak nie. Do tego doszedł problem, o którym może zdecyduję się napisać, jak już się pozytywnie skończy, ku przestrodze. I zaczęła się faza załamania. To najtrudniejszy według naukowców etap, gdy człowiek oswoi się z nowym miejscem i wpada w szpony szoku kulturowego, gdy zaczyna tęsknić za rodziną i przyjaciółmi, gdy praca i warunki życia nie są takie, jakie by się chciało, a w otoczeniu czuje się obco i myśli się o powrocie do kraju. Moja faza załamania nie jest tak głęboka. Mam internet i skype, bez którego bym nie wytrzymała. Przyjaciele z Polski co prawda się prawie nie odzywają, ale to też trochę moja wina, bo co z oczu... Może powinnam częściej inicjować korespondencję. Praca jest ok, co prawda trochę się pogorszyła przez nowy grafik, ale nadal przynosi satysfakcję (chociaż ruch nieco zmalał). W mieszkaniu popękały ściany, bo budynek „siada“ i miałam remont, po którym pęknięcia pojawiły się ponownie... ale widok z okna nadal jest bezcenny. Co prawda trochę żałuję, że wyprowadziłam się z Mirdifu. Tam mieszka większość przyjaciół z pracy, można się spotkać i wypić drinka, a później pieszo wrocić do mieszkania. Jest Starbucks i Caribou Cafe; na zakupy spożywcze można pójść do Spinney’s, nie trzeba wyciągać samochodu. Ale z drugiej strony mieszkania tam są droższe, do tego kilkuletnie, a więc używane. I dochodzi hałas samolotów, o którym przypomniałam sobie, jak ostatnio nocowałam u A.
Za to zacząli drażnić mnie ludzie, nie mogę patrzeć na mężczyzn w tradycyjnych strojach. Na każdym kroku widać ich pogardę dla expatów, wynikającą z rozpuszczenia, bo myślą, że mogą mieć wszystko co chcą, państwo wiele rzeczy daje im za darmo, do tego często są zatrudniani w charakterze „martwych dusz“ i dostają pensję bez chodzenia do pracy, bo zagraniczne firmy muszą zatrudniać Emiratczyków. Do tego brak jakiejkolwiek kultury jazdy, zarówno wśród Arabów jak i przybyszy z Azji, temat, którego w ogóle nie chcę poruszać, żeby nie przyciagać jeszcze wiecej negatywnej energii. Język arabski mnie odrzuca; do niedawna na „dzień dobry“ po arabsku, wypowiadane przez pilotów, próbowałam odpowiadać tak samo – teraz uparcie odpowiadam po angielsku.
Nie chcę wracać do Polski. Ale tutaj też nie chcę zostać. Zaczynam szukać pracy w Europie. Za chwilę będę mieć rok doświadczenia do cv.

niedziela, 24 lipca 2011

Abaya

A., kontrolerka ze Stanów, pracująca tu od ponad roku, zaczęła nosić abayę... Mówi, że w pewnym momencie przechodząc przez terminal na wieżę, zaczęła czuć na sobie spojrzenia Pakistańczyków, Hindusów i Arabów. Teraz się na nią nie gapią, do tego może ubierać się jak jej się podoba, a na wieży abayę zdejmuje.


Parę dni temu wybrałyśmy się na poszukiwanie sukni na wesele znajomej Emiratki, D., pracującej na lotnisku w biurze odpraw załóg. Pojechałyśmy w czwórkę – A., D., jej przyszła szwagierka i ja. Żeby się nie wyróżniać, po raz pierwszy ubrałam abayę, pożyczoną od A. Musiałam uważać, żeby się nie zabić, bo długie to to do ziemi. Do tego co chwilę ześlizgiwała mi się shayla, czyli chusta na głowę (kupiłam ją na lotnisku przed lotem do Polski w kwietniu). Po kilku godzinach A. i szwagierka D. wybrały suknie. Ja się nie dałam skusić, postanowiłam ubrać jedną z przywiezionych z domu. Po zakupach wrociłyśmy do A., gdzie zostawiłam samochód. Chciałam jej oddać abayę, ale stwierdziła, mam ją sobie zostawić, bo dla niej i tak jest za długa. Dodatkowo dała mi jeszcze dwie chusty, znacznie mniej śliskie i przez to łatwiejsze do wiązania. No to mam arabski strój. Może kiedyś zacznę w nim chodzić do pracy. Albo na zakupy, bo w klimatyzowanych mallach jest strasznie zimno.

wtorek, 5 lipca 2011

Nowy grafik

Od lipca pracujemy wg nowego grafiku. Wszystko przez to, że jest nas za dużo... zatrudniano nowe osoby (między innymi mnie), z myślą o wydzieleniu stanowiska Ground, ale podział nastąpi najwcześniej w listopadzie. Żeby nie wysyłać kontrolerów do pracy w godzinach biurowych (co oznaczało siedzenie „po kątach“ przez 8 godzin dziennie i nic-nie-robienie) zdecydowano się popsuć i skomplikować grafik. Teraz pracujemy w stałych parach, pierwsza osoba przychodzi dwa dni z rzędu na 5:30, 12, 21:30, a druga godzinę–dwie później, w kolejnym cyklu na odwrót. Po 6 dniach pracy, jak dotychczas, są 4 dni przerwy. Ale zniknął dyżur „pod telefonem“ w środku cyklu, więc de facto pracujemy 3 dni więcej w miesiącu, pojawiła się zmiana od 23:30 do 7 rano – rozpoczynanie pracy zdecydowanie za późno, do tego powrót do Dubaju w godzinach porannego szczytu. Dodatkowo, doszła zmiana dla wybranych (bo dziwnym trafem dostali ją tylko kontrolerzy z RPA, a grafikiem zajmuje się kontrolerka stmtąd, nie wspominając o pochodzeniu naszego szefa ds. atc), trzy dni od 17 do 1 w nocy, trzy dni wolne i tak przez miesiąc, czyli super, bez nocek i wczesnego wstawania. Obok grafiku powstał nowy, wyjątkowo skomplikowany podział pracy, tzn. kiedy kto siedzi na stanowisku, czy jako kontroler czy koordynator, czy na połączonym, a kto ma przerwę. J. strasznie się napracowała, żeby stworzyć tego potworka. Nawet nie próbowaliśmy pracować według schamatu, raczej ad hoc robimy podział bardziej przyjazny dla użytkownika.
Ponadto, od dnia kiedy wszedł nowy grafik, mój dyżurowy partner się rozchorował. A zastępcy nie ma... Pierwszego dnia ściągnęli kolegę, który miał mieć dzień wolny, drugiego daliśmy radę własnymi siłami (wystarczyło nie otwierać stanowiska koordynatora, które przez większość dnia i tak nie jest potrzebne), trzeciego przyszedł R. (pakistański instruktor i egzaminator), który nie jest uwzględniony w grafiku i siedzi w biurze. Nie znoszę z nim pracować, a musiałam wytrzymać całą noc. Jako jedyny starał się trzymać schematu, przez co ani chwili nie pospałam. Na szczęście koledzy z porannej zmiany od razu po przyjściu puścili mnie do domu. Bałam się, że czwartego dnia też trafię na R., ale na wieży zastałam zdrowego już P. Co za ulga... Podzieliliśmy się tak, że każde mogło pospać, P. skończył wcześniej, mnie znowu puścił kolega z porannej zmiany.
Kłopoty z zastępstwem spowodowały burzę u szefa, który stwierdził, że nowy grafik jest do bani (wcześniej sam go zaakceptował), propozycje korekty autorstwa J., w tym przywrócenia dyżuru pod telefonem też odrzucił, bo ma własne pomysły. Podobno w ogóle mamy za dużo czasu wolnego, a w jego wersji grafiku pojawia się zmiana od 1 w nocy do 9 rano... Na szczęście nie wszystko zależy od niego, główny szef myśli bardziej racjonalnie, poza tym grafik musi zaakceptować tutejszy urząd lotnictwa, a zbliża się Ramadan, czyli miesiąc, w którym niczego nie da się załatwić.

piątek, 24 czerwca 2011

Kenia, dzień 8.


Rano wyjechaliśmy do Nairobi. Po drodze zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym na Wielki Rów Afrykański – ogromną dolinę głęboką na kilkaset metrów.
Na lotnisku pożegnaliśmy się z Jamesem. Samolot do Szardży był prawie pełen. Przed startem znowu puszczono modlitwę. I tym razem leciała pani pilot, ale chyba jako pierwszy oficer. Liczyłam, że zjem obiad na pokładzie, ale okazało się, że prawie wszystko wyprzedali w rejsie do Nairobi. Musiałam zadowolić się zupką chińską i czipsami. Lot był spokojny, bez turbulencji. W Szardży, co się rzadko zdarza, nie było w ogóle kolejki do kontroli paszportowej. Po odebraniu walizki pożegnałam się z resztą grupy i poszłam jeszcze na wieżę, odebrać bilet na jutrzejszy lot do Jordanii.
Na parkingu znalazłam swój samochód, trochę zakurzony i obsrany przez ptaki, ale poza tym sprawny (tym razem akumulator nie sprawił mi nieprzyjemnej niespodzianki).

czwartek, 23 czerwca 2011

Kenia, dzień 7.


Rano wyruszyliśmy tą samą, w tragicznym stanie drogą, aż za jezioro Naivasha, do Parku Narodowego Jeziora Nakuru. Poprzedniej nocy James złapał kolejną panę i teraz jechaliśmy bez żadnego zapasowego koła. Na wszelki wypadek trzymaliśmy się w grupie z dwoma innymi samochodami, prowadzonymi przez znajomych Jamesa. Jednak udało nam się bez przygód dojechać do miasta Narok, w którym mieliśmy nieco dłuższy postój w sklepie dla turystów, a w tym czasie James podjechał do wulkanizatora.
Po kilku godzinach dotarliśmy do ostatniego parku. Zaraz za bramą trafiliśmy na czarnego nosorożca, podobno rzadko widywanego. Znowu mieszkaliśmy na terenie parku, ale również tutaj grupa była zakwaterowana w jednym lodge’u, a ja w drugim, Lake Nakuru Lodge. Był to najsłabszy obiekt z odwiedzonych, do tego częściowo w remoncie. Tylko tutaj nie przygotowywano łóżek, sama musiałam rozłożyć sobie moskitierę, wcześniej zabijając siedzącego na niej pająka. W pokoju stał spray na komary, więc obawiałam się, że po raz pierwszy mogą się pojawić. Na szczęście żadnego nie zobaczyłam. Jedzenie też było takie sobie, mały wybór. Internet płatny i zabezpieczony. Wrażenie robił jedynie widok z nad basenu na jezioro.
Po południu pojechaliśmy na ostatnie safari, wokół jeziora. Widzieliśmy ogromne ilości ptaków, głównie flamingów i pelikanów, małpy, białe nosorożce, a także dopiero co narodzonego byczka, stawiającego swoje pierwsze kroki.
W sumie z wielkiej piątki kenijskich zwierząt (lwa, słonia, bawoła, leoparda i nosorożca), nie udało nam się zobaczyć tylko leoparda. Mam po co wrócić do Kenii :)

środa, 22 czerwca 2011

Kenia, dzień 6.


Na poranne safari pojechaliśmy w okrojonym składzie, bo Amanda się rozchorowała. James zabrał nas nad rzekę Mara, na granicy z Tanzanią. Zobaczyliśmy miejsce, w którym co roku odbywa się wielka migracja zwierząt z Serengeti do Masai Mara. W rzece pływały hipopotamy i krokodyle.
Po powrocie skorzystałam z godzinnego masażu w centrum spa. Niedrogo, 30 dolarów.
Po lunchu kolejne safari, już z Amandą. Wreszcie trafiliśmy na hieny. I szakale.
W drodze powrotnej do lodge’a okazało się, że złapaliśmy panę. Bliżej był lodge, w którym zakwaterowaterowana była reszta grupy. James postanowił tam podpompować koło, niestety bez efektu. Zanim zmienił oponę, zrobiło się ciemno. Ponieważ na jazdę po parku po zmroku konieczne jest specjalne pozwolenie, przed udaniem się do mojego lodga pojdechaliśmy do bramy parkowej. Okazało się, że człowiek wydający pozwolenia pojechał do pobliskiej wioski. Wyjechaliśmy z parku do skupiska baraków, wokół których kręcili się Afrykańczycy. Slumsy w nocy sprawiały przerażające wrażenie. James poszedł szukać właściwego faceta, a ja siedziałam w vanie i starałam się nie ruszać. Na szczęście nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Po kilkunastu minutach, z ważną przepustką, wrociliśmy na teren parku. Miałam dodatkowe, nocne safari ;)

wtorek, 21 czerwca 2011

Kenia, dzień 5.


W ośrodku nad jeziorem Naivasha najchętniej zostałabym tydzień, ale już rano wyjechaliśmy do Masai Mara. Z 250 km, pierwsze 70 prowadziło po dobrej jakości asfaltowej szosie. Dalej, była droga dziurawa jak ser (momentami z przewagą dziur nad asfaltem), z poobrywanymi krawędziami. Kierowca jechał albo dwoma kołami po poboczu, lewym lub prawym, albo całkiem obok jezdni. Wreszcie asfalt też się skończył i ostatnie kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy już po drodze gruntowej, pełnej kamieni. Na taką trasę znacznie lepiej od vana nadawałby się samochód terenowy.
Tym razem lodge znajdował się na terenie parku. A właściwie dwa lodge, bo grupa mieszkała w jednym, a ja, ponieważ rezerwowałam wycieczkę na ostatnią minutę, w innym. Miałam chyba szczęście, bo mój Keekorok Lodge składał się z eleganckich domków kempingowych, natomiast grupa mieszkała w luksusowych, ale, namiotach. Keekorok Lodge jest najstarszy w parku i szczyci się znanymi gośćmi, m.in. księciem Karolem.
Po lunchu (bez rewelacji, bo nie lubię jeść w pojedynkę), pojechaliśmy na popołudniowe safari. Masai Mara jest najbardziej znanym i przez to oblężonym przez turystów parkiem. Co chwilę napotykaliśmy inne vany i samochody terenowe. Udało nam się zobaczyć lwy – najpierw młode lwiątko zajadające zebrę, później trzy śpiące dorosłe osobniki. Na koniec trafił się szakal i trzy gepardy.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Kenia, dzień 4.


Rano opuściliśmy Amboseli i udaliśmy się przez Nairobi do Parku Narodowego Jeziora Naivasha. W programie przewidziane były tzw. lunch-pakiety, ale zamiast tego zostaliśmy zawiezieni do 5-gwiazdkowego hotelu w Nairobi, na elegancki lunch w formie bufetu. Był to zdecydowanie najlepszy posiłek podczas całej wycieczki.
Po lunchu przejechaliśmy przez slumsy Nairobi i dalej na północ, nad jezioro Naivasha. Tam mieliśmy wycieczkę łódką po jeziorze (płatną dodatkowo). Jezioro zamieszkuje mnóstwo ptaków, w wodzie pływają też hipopotamy. Udało nam się zobaczyć orły, którym przewodnik rzucał ryby, a one zlatywały z drzewa i łapały zdobycz. Szkoda, że zachmurzone niebo i popołudniowa pora nie sprzyjały robieniu dobrych zdjęć.
Łódką dotarliśmy na wyspę, będącą jedynym miejscem, gdzie można pospacerować wśród dzikich zwierząt. Nie ma tam drapieżników, za to są gnu i jelenie, gazele, zebry i żyrafy. Po kilkukilometrowym spacerze, wróciliśmy łódką na stały ląd, a stamtąd vanem do Lake Naivasha Sopa Resort.
Zakwaterowano nas w domkach przypominających wioskę Smerfów. Duże, 4-pokojowe, z balkonem lub tarasem, najlepsze ze wszystkich, w których mieszkaliśmy w Kenii. Restauracja również na wysokim poziomie. Na trawie przy domkach pasły się jelenie, a po drzewach skakały małpy. Po zmroku można było się poruszać tylko w asyście strażnika, ze względu na wałęsające się w pobliżu hipopotamy.

niedziela, 19 czerwca 2011

Kenia, dzień 3.


Wstałam o 6, poranek był bezchmurny, więc przed śniadaniem udało mi się zrobić zdjęcia Kilimandżaro. Trochę mało śniegu na szczycie ;) Śniadanie w formie bufetu nie zachwyciło wyborem – głównie ciepłe dania, które wg mnie nadają się na obiad, żadnych serów, ale przynajmniej robili omlety i naleśniki.

Kilimandżaro o wschodzie słońca
O 7 ruszyliśmy na siedmiogodzinne safari. Początkowo miały być dwie wycieczki 2-godzinne, ale ze względu na odległość parku od hotelu, James zaproponował jedno dłuższe. Dzięki temu mogliśmy się zapuścić daleko w głąb parku. Z upływem godzin zwierzęta przestały robić na nas wrażenie. Tego dnia po raz pierwszy widzieliśmy hipopotamy.
Po lunchu masajski wojownik zaprowadził nas do swojej wioski. Po drodze minęliśmy nieczynne lądowisko. W parku Amboseli jest czynny pas startowy, podobno codziennie o 8 ląduje tam jeden samolot z Nairobi. W wiosce przywitał nas wódz, któremu uiściliśmy opłatę w wysokości 30 dolarów od osoby, z przeznaczeniem na szkołę i wodociąg. Masajowie przywitali nas tańcem (trzeba było się przyłączyć), pokazali, jak rozpala się ogień, zaprosili do obejrzenia wnętrz ich chat zbudowanych z gałęzi i krowiego łajna, pokazali szkołę. Oczywiście trzeba było kupić trochę wyrobów z drewna i koralików. Aż nieprawdopodobne, że oni naprawdę żyją w takich warunkach, bez wody, elektryczności i telewizji satelitarnej. Chociaż zdawało mi się, że jednemu z wojowników zadzwoniła komórka.

Nieczynny pas startowy

W masajskiej wiosce

Przed masajska chatą, z wodzem wioski

sobota, 18 czerwca 2011

Kenia, dzień 2.


Obudziłam się o 6:30, zeszłam na śniadanie. Do wyboru dania angielskie (fasolka, kiełbaski), naleśniki, różne wędliny, chleb bananowy, banany w sosie pomarańczowym, dziwne owoce w rodzaju drzewnego pomidora. Herbata lub kawa (obie z mlekiem).
Po śniadaniu wróciłam do pokoju. Na korytarzu facet z obsługi zawołał do mnie „jambo“- ciekawe czemu takie „cześć“ w języku swahili od razu poprawia humor?
O ósmej przy recepcji czekał kierowca James i reszta grupy – Amanda i Anderson z Kanady, Angela z USA i Jen z Malezji. Za środek transportu miał nam służyć van przystosowany do safari, tzn. z podnoszonym dachem, miejscem do stania na środku i jednoosobowymi siedzeniami przy oknach.
Z Nairobi wyruszyliśmy na południe do Amboseli, główną drogą Kenii, prowadzącą do Mombasy. Przejechanie 250 km zajęło nam 4 godziny. Szczególnie na początku, w obu kierunkach ciągnęły się sznury ciężarówek. Zaraz za Nairobi, z asfaltowej, droga zmieniła się w bity trakt – podobno z powodu przebudowy. Później, praktycznie do samego parku, biegła już jednopasmowa droga asfaltowa.

"Autostrada" Nairobi - Mombasa
Krajobraz stanowiły głównie równiny-sawanny, czasem pagórki. Przy Nairobi było kilka fabryk cementu. Dalej, co pewien czas widać było osady ludzkie, zazwyczaj w postaci grupy szop skleconych z kawałków drewna i blachy falistej, zdarzały się też murowane budynki. Najczęściej przy takich osadach wzdłuż szosy kwitł handel i zatrzymywały się ciężarówki. W rzędzie takich szop przy drodze, znajdowała się jedna, równie obskurna jak pozostałe, i podobnie jak reszta wielkości garażu, z napisem „hotel“. Później James powiedział, że ta nazwa oznacza bar. W jednej z takich wiosek zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej (na szczęście nie wzbudzając zainteresowania miejscowych), ale normalny postój mieliśmy już na ogrodzonym parkingu dla turystów, na którym znajdował się sklep z pamiątkami i czyste toalety (chociaż bez mydła). James poinformował nas, że będziemy się zatrzymywać tylko w takich miejscach, ze względu na dostępność toalet i bezpieczeństwo. Po drodze spotkaliśmy pierwsze dzikie zwierzęta – strusie i zebry.
Przydrożny bazar

Postój w bezpiecznym dla turystów miejscu

Godzinę później dojechaliśmy do Amboseli Sopa Lodge. Przywitał nas 2-metrowy Masaj w tradycyjnym stroju. Przydzielono nam chatki kryte strzechą, w których prąd i ciepła woda dostępne były w określonych godzinach. Wokół gęsta roślinność, skaczące po dachach i drzewach małpy, wiewiórki i ptaki. Niestety z powodu chmur nie było widać Kilimandżaro. Lunche i obiady w restauracji serwowane były do stolików – do wyboru 2 zupy, 3 dania główne plus 2 wegetariańskie, 3 desery.

Chatka w Amboseli Sopa Lodge
Po lunchu pojechaliśmy do Parku Narodowego Amboseli, odległego o 20 km. Mijaliśmy masajskie wioski i ich mieszkanców wypasających bydło. Przy bramie parku otoczyły nas masajskie kobiety próbujące sprzedać nam drewniane figurki i biżuterię z koralików.
Zaraz za bramą spotkaliśmy pierwsze słonie i zebry. Początkowo zatrzymywaliśmy się za każdym razem, gdy na horyzoncie pojawiło się zwierzę, ale już pod koniec następnego dnia, nawet gdy stada pasły się przy samej drodze, przestały wzbudzać zainteresowanie. Podczas pierwszego safari widzieliśmy słonie, zebry, żyrafy, antylopy gnu, gazele i jednego lwa.

Amboseli

Amboseli

Amboseli
Po dwóch godzinach wróciliśmy do lodge’a na obiad. Po wejściu do domku, na ścianie sypialni znalazłam żywego gekona, na szczęście nie zauważyłam żadnych komarów ani robactwa. Po obiedzie było już ciemno i wróciłam do domku w asyście ochroniarza (ze względu na wałąsające się zwierzęta). Łóźko było już zasłane i osłonięte moskitierą, a gekon zniknął. Zanim zasnęłam, słyszałam biegające w okolicy małpy.

Zasłane łóżko w chatce w Amboseli Sopa Lodge
 

piątek, 17 czerwca 2011

Kenia, dzień 1.


Przyjechałam na lotnisko. Postawiłam samochód na parkingu pracowniczym, w największym cieniu, jaki znalazłam. Dzień wcześniej go umyłam, żeby pozbyć się ptasich kup, które w połączeniu ze słońcem mają podobno zgubny wpływ na karoserię. Za tydzień, jak wrócę, na pewno będzie znowu zakurzony i obsrany.
Odprawiłam się w internecie, więc bez kolejki oddałam bagaż, przeszłam kontrolę paszportową i bezpieczeństwa. Nie zwracają tu uwagi na limity płynów w bagażu podręcznym – widząc, jaki typ pasażerów tu przeważa (z Afryki i Azji), nie sądzę, żeby dali sobie radę z egzekwowaniem limitów. To samo z ilością bagażu podręcznego: przede mną w kolejce do kontroli paszportowej stały dwie arabskie kobiety z dzieckiem, wszystkie obładowane siatkami, walizkami na kółkach, torebkami – do tego stopnia, że nie mogły za jednym razem wszystkich bagaży przenieść z miejsca na miejsce. I co? Bez problemu przeszły do gate’u, po drodze mijając kilka punktów kontroli.
Na lotnisku są 23 gate’y, w tym 6 z rękawami. Mi się trafiła przejażdżka autobusem do samolotu. Samoloty Air Arabii pozbawione są luksusów w postaci ekranów w fotelach, posiłki i napoje są dodatkowo płatne, ale bagaż rejestrowany (20-30 kg w zależności od trasy) jest w cenie biletu. Gdy boarding został zakończony, przed uruchomieniem silników i przedstawieniem instrukcji bezpieczeństwa, z głośników popłynęła arabska modlitwa, zaczynająca się od słów „Allah agbar“... No nie, ja chcę wysiąść! Chwilę później odezwała się pani kapitan, Tunezyjka, i głosem dobrotliwej cioci oznajmiła, że samolot pilotować będzie Gustav, pierwszy oficer ze Szwecji. I że start i lądowanie na pewno będą przyjemne. Ok, to ewentualnie zostanę na pokładzie ;)
W piątki na lotnisku mało się dzieje, więc uruchomienie, kołowanie i start z pasa 12 odbyły się bez opóźnień. Większą część lotu drzemałam, w pewnym momencie przyśniło mi się, że spadamy... Pogoda była ładna, chociaż chmury lub zamglenie ograniczały widok, na krótkim odcinku trafiły się też turbulencje.
Przed lądowaniem zamówiłam zestaw „Tex-Mex chicken“, składający się z ziemniaków zapiekanych z serem, kawałków kurczaka z ryżem, kurczaka zawiniętego w pitę i coli (32 aed). To wystarczyło mi do wieczora, późneij w hotelu zjadłam jeszcze kanapki, które przygotowałam rano.
Po 4,5 godzinach wylądowaliśmy w Nairobi. Na płycie lotniska stały jakieś stare samoloty, przy terminalu Boeing 757 etiopskich linii lotniczych. Budynek terminala jest stary i brzydki. Wieża też musi mieć kilkadziesiąt lat, widać, że z zewnątrz nie była chyba nigdy remontowana. W środku terminal przypomina bardziej dworzec PKS czy PKP. Sklepy wolnocłowe mieszczą się w małych przeszklonych boksach, korytarze są niskie, toalety lata świetności mają za sobą, ale chociaż są czyste.

Wieża na lotnisku w Nairobi

Terminal

Terminal
W hali przed kontrolą paszportową wypisałam deklaracje wizowe, zapłaciłam 25 dolarów, zrobiono mi zdjęcie, pobrano odciski palców i wklejono wizę. Gdy wyszłam do hali odbioru bagażu, moja walizka już była zestawiona z taśmy. Przy wyjściu zobaczyłam kierowcę z hotelu Intercontinental, który zawiózł mnie do centrum.
Droga, którą podobno pokonuje się w 20 minut, zajęła 1,5 godziny. Wszystko przez zamknięte ulice z powodu jakiegoś wydarzenia (wyścigu czy czegoś takiego).
Ruch w Kenii jest lewostronny, samochodów w mieście zatrzęsienie, wpychają się, jeśli tylko zobaczą kawałek wolnej przestrzeni, ale klaksonów, w porównaniu z Dubajem, prawie nie słychać.
Trudno opisać okolicę. Przy wyjeździe z lotniska stoją figury słoni. Dalej pole, na nim pasą się owce. Później różne budynki, serwisy salonów samochodowych, jakieś firmy, zazwyczaj otoczone wysokimi murami. W pewnej chwili kierowca skręcił do dzielnicy mieszkalnej, żeby ominąć korek (bez powodzenia, po chwili zawrócił na główną drogę). A tam kilkudziesięcioletnie domy kilkurodzinne, otoczone płotami i drutami kolczastymi pod napięciem! Kawałek dalej stary stadion z wysokimi trybunami. Na dużym rondzie wielkie drzewo, a na nim gromada ptaków przypominających bociany.
Hotel Intercontinental położony jest w centrum biznesowym. Tak jak pozostałe budynki w okolicy, ma już swoje lata. Pokój czysty, chociaż wyposażenie stare, przez okna słychać ruch uliczny.
Popołudnie spędziłam w pokoju. Nie odważyłam się wyjść do miasta, na ulicach sporo ludzi, ale wyróżniałabym się kolorem skóry.

czwartek, 16 czerwca 2011

Last minute, czyli plany na urlop


Co zrobić z dwoma tygodniami urlopu zaplanowanego na czerwiec? To pytanie nurtowało mnie przez kilka tygodni. W końcu, nieco ponad tydzień przed początkiem urlopu, zdecydowałam się zarezerwować wycieczkę do Kenii, którą znalazłam na stronie linii lotniczych Air Arabia.

Rezerwacji można dokonać online lub telefonicznie. Zadzwoniłam do Call Center, żeby zapytać o te szczegóły, których nie znalazłam w internecie, ale ku mojemu zaskoczeniu, pracownica biura nie miała pojęcia na temat wycieczki. Mimo to, złożyłam rezerwację przez internet. Ostateczne potwierdzenie miało przyjść na maila. Czekałam na nie trzy dni, po czym zadzwoniłam do Call Center. Po kolejnych dwóch dniach potwierdzenie przyszło. Tyle, że w potwierdzeniu, zamiast 6 safari, znalazły się 4, a w hotelach, zamiast wszystkich posiłków, były tylko śniadania i obiadokolacje. Napisałam ostrego maila, że rezerwacja nie jest zgodna z ofertą, za którą zapłaciłam, więc albo ją poprawią, albo dostanę zniżkę, albo rezygnuję i żądam zwrotu pieniędzy. Następnego ranka oddzwoniła pracownica biura, przepraszając za pomyłki (błąd systemowy – akurat!) i obiecując przysłanie poprawionego vouchera. Takie vouchery, z co chwilę znajdowanymi przeze mnie błędami, dostałam jeszcze 3. Ale ostatecznie na potwierdzeniu znalazł się wszystkie safari (w sumie 7) i posiłki.

Kolejną kwestią do załatwienia była profilaktyka przeciwmalaryczna. O tabletki zapytałam w centrum medycznym na lotnisku. Otrzymałam odpowiedź, że u nich mogę się zaszczepić na żółtą febrę i wszelkie inne paskudztwa, ale na malarię nic nie mają i że mam pojechać do ministerstwa zdrowia w Szardży. Nie będę jeździć do żadnych urzędów, a już na pewno nie do centrum Szardży. Popytałam znajomych. A. dała mi telefon do centrum medycznego w Safie, z którego korzysta, gdzie widziała ogłoszenie o szczepieniach i profilaktyce. Zadzwoniłam – zaproponowano mi umówienie się na wizytę u lekarza (koszt 250 aed), który wypisze receptę na tabletki. B. zasugerował, żebym podjechała do centrum medycznego w Mirdifie, z którego możemy korzystać w ramach ubezpieczenia. Chciałam się tam wybrać w drodze z pracy, ale wcześniej zatrzymałam się w Mirdif City Centre. Zapytałam w pierwszej z brzegu aptece – sprzedawca podał mi opakowanie Maphaquinu za 34,50 aed (sposób użycia: jedna tabletka na tydzień) plus spray na komary. Pierwszą tabletkę wzięłam w sobotę, na tydzień przed przyjazdem do strefy zagrożonej malarią. Skutki uboczne podobne do początków grypy pojawiły się tego samego dnia i utrzymywały przez kilka godzin (po następnych tabletkach było to samo, w mniejszym lub większym nasileniu).

Ok, mam plan na 17-24 czerwca, ale do pracy wracam dopiero 30go. Jak spędzić ostatnie pięć dni, żeby nie zmarnować urlopu? Zapytałam S., który robi wypady do Azji lub Europy, gdy tylko ma wolny weekend. S. podsunął pomysł na Jordanię. Dał mi adres email do przewodnika, z którego usług korzystał on i inni kontrolerzy. Szczęśliwie, mimo że napisałam w ostatniej chwili i mogłam lecieć tylko w jednym możliwym terminie (25-29 czerwca), facet był akurat wolny. Do załatwienia pozostały bilety. Mam mile premiowe w Emirates, które wystarczą na zakup biletu w obrębie Middle East, ale w tym terminie nie było już miejsc. Ceny biletów we Fly Dubai i Air Arabii oscylowały w granicach 1500 aed, przez co wycieczka wyszłaby wyjątkowo drogo, po dodaniu całkowitego kosztu pobytu w wysokości 1000 dolarów (podanego przez przewodnika). Ale od niedawna możemy korzystać z lotów kabinowych w Air Arabii, więc postanowiłam spróbować załatwić sobie taki lot. Zgłoszenie trzeba złożyć co najmniej tydzień przed lotem, a mi zostało 8 dni. Wysłałam formularz do sekretarki M., która uzupełniła go o podpis szefa i kopię moich dokumentów i poprosiła o szybkie potwierdzenie – bo spodziewałam się, że w Kenii nie będę mieć internetu i nie zarezerwuję normalnych biletów, jeśli kabinówka nie wypali. Przed moim wylotem do Kenii potwierdzenie nie przyszło, więc poprosiłam M., żeby wysłała mi smsa jak będzie odpowiedź (bo poczty nie odbiorę), to będę coś załatwiać stamtąd. We wtorek dostałam smsa od mamy, że M. zostawiła mi wiadomość... na Facebooku! Bilet będzie czekał na briefingu (później okazało się, że ktoś go zaniósł na wieżę, ale ostatecznie go dostałam).

Tak więc plan na urlop: wolne od 15go, 17go wylot do Nairobi, powrót wieczorem 24go, 25go wieczorem lot do Ammanu, powrót 29go po południu, 30go do pracy.