czwartek, 31 marca 2011

Dokumenty


Po prawie dwóch miesiącach od egzaminu, dostałam licencję. To znaczy ksero, oryginał dadzą mi, jak dotrze okładka, bo na razie przyszedł tylko 8-stronicowy „środek“. Jest inna niż polska, bo ze zdjeciem, ważna dwa lata.
Kilka dni wcześniej dostałam też lotniskowe prawo jazdy. Mogę jeździć po lotnisku służbowym autem (mamy dwa: Toyotę Forturner i mniejszego od niej Hyundaia) na inspekcje, które są obowiązkiem kontrolera pracującego na porannej zmianie. Nie miałam wcześniej przeszkolenia, byłam tylko kilka razy na objeździe jako pasażer, teraz sama musiałam choćby znaleźć włącznik „koguta“ i opanować obsługę radia. Pierwsza inspekcja przebiegła bez przygód, w czasie drugiej znalazłam na pasie martwego ptaka, którego później zgarnął dyżurny.

piątek, 25 marca 2011

Housewarming party


21 marca zorganizowałam „parapetówę“. Pojawili się prawie wszyscy zaproszeni znajomi z pracy. A. wpadła wcześniej i pomogła mi przygotować jedzenie. Dzień wcześniej kupiłam nową zabawkę – robota Kitchenaid, którego od dawna planowałam przywieźć ze Stanów, ale przeszkodę stanowiła jego waga (12 kg). W Dubaju kosztuje trochę więcej niż w Ameryce, ale znacznie mniej niż w Europie. No i jest już przystosowany do napięcia 230V.
Większość gości miała problemy z trafieniem, mimo, że wraz z zaproszeniem wysłałam instrukcję dojazdu. Po prostu, obecnie do Churchilla prowadzi tylko jedna droga, jeśli minie się skręt na nią, to „game over“, trzeba się sporo cofnąć i zacząć od początku.
Dostałam dwie rośliny doniczkowe - krotona i storczyka - wreszce mam coś zielonego w mieszkaniu. Tylko komu je zostawię, jak pojadę na święta do Polski?
Spotkanie się udało, wszystkim podobało się mieszkanie i widok z 45. piętra. Jedzenie też smakowało. Bałam się, że przygotowałam za mało, a zostało mi na cały tydzień. To samo z piwem – mimo braku pozwolenia na alkohol, kupiłam i przywiozłam z Mirdifu (przewóz też jest zakazany) karton pełen butelek australijskiego Fostera. Starczy mi jeszcze na parę imprez.

niedziela, 20 marca 2011

High drama week


„Morning one“, pierwszy dyżur w cyklu 6 dni pracy - 4 dni wolne, okazał się jednym z najgorszych do tej pory. Na lotnisku w Dubaju operacje odbywały się tylko na jednym pasie (z drugiego usuwano nagromadzoną gumę z samolotowych opon), co generowało opóźnienia u nich i u nas, ze względu na wspólną kontrolę zbliżania i te same drogi odlotowe. Gdy przejmowałam służbę, zbliżanie życzyło sobie 5-cio minutowe separacje między startami, niedługo później doszło do tego, że musiałam z nimi uzgadniać, czy mogę zezwolić na uruchomienie kolejnego samolotu. Presja czasu, ciągłe telefony, hasła typu „albo startuje teraz, albo będzie czekał 10 minut na kolejną lukę“, gdy wiem, że samolotowi kołujacemu do pasa wzbicie się w powietrze zabierze co najmniej dwie minuty, do tego roboty przy pasie... Po dwóch godzinach schodziłam z dyżuru mocno zestresowana. Czy mogło być gorzej? Mogło. Przejmuję działkę od S. Szkolna Cessna 172 ma zezwolenie na lądowanie, za nią podchodzi saudyjskie cargo. Kończę zaznajamiać się z sytuacją, gdy S. woła „Patrz, co on robi!“ Cessna dostała podmuch wiatru nad pasem, pilotowi udało się wyrównać maszynę, ale skosiła lampę krawędziową i wyjechała z pasa na piach. Pytam „Wszystko w porządku?“ - „Tak“. „Możesz skołować?“ - „Sprawdzę“. „Nie, nie mogę“. Cessna utknęła w piachu między pasem a równoległą drogą kołowania. Komenda do saudyjskiego cargo – „Go around“. Przez następne pół godziny ja przy radiu ze strażą i innymi służbami portowymi wyciągającymi samolot z piachu, S. przy telefonie ze zbliżaniem i „wszystkimi świętymi“, których trzeba zawiadomić, pas zamknięty, samoloty w holdingu... Bez obecności S., który jeszcze napisał i wysłał raport, byłoby zdecydowanie trudniej.
Ostatni dyżur przed weekendem, „night one“. Piąta rano. Jeszcze 45 minut i jadę spać. Do startu kołuje Ił-76. Dyktuję mu zezewolnie na lot. W trakcie potwierdzania zgody przez pilota, łączność się urywa. Padła podstawowa radiostacja. Jak się po chwili okazało, radio naziemne, atis, częstotliwość alarmowa, nasłuch na zbliżanie też. Próbuję włączyć stare radio zapasowe – bez skutku. Asystent też próbuje i nic. Jest jeszcze radio przenośne – nie naładowane. Na szczęście działają telefony. Informuję zbliżanie, asystent dzwoni do techników. Samolot czeka przed pasem, pewnie próbuje się dowołać. Po kilku minutach pojawia się technik, coś się spaliło na podstacji. Udaje mu się uruchomić zapasowe radio i mam łączność z samolotem, daję mu zezwolenie na start. Wkrótce potem naprawiają podstawową radiostację. Przypominam sobie, że kilka godzin wcześniej informowano nas, że padło oświetlenie w strefie wolnocłowej. Stare to lotnisko... Kończę wypisywać raport i pojawia się A., koniec dyżuru :)

wtorek, 15 marca 2011

Męskie zwyczaje

Bliska zażyłość między mężczyznami jest tu na porządku dziennym. Faceci całują się na powitanie, chodzą trzymając się za ręce... Niedawno wracałam z pracy, w iPodzie akurat zaczęła się piosenka „Put your hand on my schoulder“, gdy zobaczyłam idących skrajem szosy, dwóch obejmujących się Pakistańczyków :)
W mieszkaniu zepsuł mi się włącznik światła, naprawić go przyszło dwóch robotników, za chwilę pojawiło się jeszcze dwóch, żeby przy okazji sprawdzić działanie wideofonu. Śmiać mi się chciało, jak patrzyłam, jak całą czwórką stali wokół urządzenia zamontowanego na ścianie, jeden coś w nim grzebał, drugi uwieszony na nim zaglądał do środka :)

sobota, 12 marca 2011

Kurz opadł

"Kurz opadł", jak to trafnie ujęła A., kontrolerka ze Stanów, z którą umówiłam się na kawę kilka dni temu. Po przeprowadzce do ZEA najpierw czas zajmowało mi szukanie samochodu i mieszkania, przeprowadzki, meblowanie i codzienna bieganina po mallach, oczywiście szkolenie i egzamin, na koniec napięty program zwiedzania z rodzicami... a teraz okazało się, że mieszkanie praktycznie gotowe, do pracy nie chodzi się codziennie, jak to było zwłaszcza pod koniec pobytu w Polsce i pojawiło się sporo wolnego czasu, z którym trzeba coś zrobić. Jak powiedziała mama, jestem tu na 3-letnim urlopie z przerwami na pracę.

czwartek, 10 marca 2011

International Boat Show


Na początku marca S. zadzwoniła z propozycją obejrzenia wystawy jachtów w marinie przy barze Barasti. Umówiłyśmy się tam na lunch. Parking przy barze był zamknięty związku z show, więc pojechałam na oddalony o kilometr specjalnie wydzielony parking dla zwiedzających, z którego do mariny kursowały bezpłatne busy i łodzie. Wybrałam przejażdżkę łódką. S. czekała w towarzystwie brytyjskiego pilota R., latającego w Air Arabia i jego rodziców. Wybrałam rybę z frytkami, w znośnej jak na Barasti cenie. Po lunchu już we dwie poszłyśmy obejrzeć jachty. Na International Boat Show składały się z hale targowe, pełne różnego rodzaju sprzętu i wyposażenia łodzi oraz przystań z kilkudziesięcioma łodziami. Był m. in. jacht Sharjah 1, należący do szejka Szardży. Oprócz tego można było obejrzeć niewielką wystawę luksusowych limuzyn. Jachty fajne, ale 50 aed za wejście to przesada. Liczyłyśmy, że chociaż jakaś parada łodzi będzie, a tu nic. A że każde wydarzenie w Dubaju musi mieć w nazwie International albo World....
Auto na wystawie

Sharjah 1 - łódź szejka Szardży

Jachty w marinie

niedziela, 6 marca 2011

Urlop

Rodzice i siostra przylecieli 16go. Dzień wcześniej zrobiłam ostatnie większe zakupy – odkurzacz, drukarko-kopiarko-skaner i dwa dywaniki do drugiej sypialni. Szczególnie dużo czasu zajęło mi wybieranie odkurzacza. W końcu zdecydowałam się na bezworkowego Electroluxa. Tu mają albo bezworkowe, albo z workami z materiału, które trzeba prać. Samojeżdżących iRobotów nie uświadczysz. Po zakupach zahaczyłam jeszcze o Uptown Mirdiff, żeby umyć auto. Przy okazji oddałam B. materac, który od kilku dni woziłam w bagażniku. Pozbyłam się materaca, a wróciłam z zestawem kina domowego LG... B. dostał go gratis do jakiegoś zakupu, a że ma już jeden, więc ten dał mi :)
Do mieszkania wróciłam o 20tej, a jeszcze czekało na mnie sprzątanie i prasowanie pościeli... skończyłam po 1szej w nocy. Później nie mogłam zasnąć, a że miałam wstać wcześnie, to co chwilę się budziłam. Samolot był planowany na 6:40, więc nastawiłam budzik na 6 rano. Gdy zadzwonił, od razu sięgnęłam po iPoda i włączyłam Flightradar. Jeszcze 40 minut lotu, wiec powinni być nad Zatoką Perską... akurat, są już nad Dubajem i właśnie zakręcają na prostą 30 :)
Na lotnisku byłam o 7. Skorzystałam z wallet parking, który szczęśliwie mam gratis z racji posiadania karty kredytowej HSBC. Tu witający nie mogą wejść do terminala, czekają przed nim. Po kilku minutach przywitałam rodzinę i pojechaliśmy do mieszkania.
Parę godzin później, gdy trochę odespaliśmy noc, zaczęliśmy napięty program zwiedzania. Na początek pojechaliśmy na plażę Jumeirah i na Sheikh Zayed Road, obejrzeć wieżowce, później do Dubai Mall. Wieczorem mieliśmy kolację na stateczku pływającym po Creeku.
Sheikh Zayed Road

Rejs po Creeku

Następny dzień rozpoczęliśmy od zdjęć przy hotelu Burj al Arab, następnie pojechaliśmy na lunch do hotelu Atlantis. Z okazji urodzin, które tata spędził w samolocie, obsługa przyniosła tort i odśpiewała Happy Birthday. Objechaliśmy Palm Jumeirah, a później pochodziliśmy po Souk Medinat. Wieczorem obejrzeliśmy egipski pokaz światło i dźwięk w Wafi Mall, a na koniec dwa pokazy tańczących fontann pod Burj Khalifa.

Burj Al Arab

Hotel Atlantis

Pokaz "światło i dźwięk" w Wafi

W piątek wybraliśmy się do Mirdifu i do Szardży – musiałam pokazać, gdzie mieszkałam i gdzie pracuję. A po południu pojechaliśmy na Desert Safari. Arabski kierowca w tradycyjnym stroju przyjechał po nas do Churchilla i po zabraniu hinduskiej pary z hotelu położonego na samym środku niczego, ruszyliśmy za miasto. Zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie można było popatrzeć, jak terenowe samochody jeżdżą po ogromnej wydmie, pogłaskać osła, obejrzeć małpy w klatce, czy za dodatkową opłatą pojeździć na quadach, do czego kierowca usilnie nas namawiał (wiadomo: prowizja). Następnie udaliśmy się do obozu na pustyni. Po drodze kierowca dał krótki popis jazdy po wydmach. Gdy dotarliśmy na miejsce, zaproponował, że zabierze mnie i Martę, która była nieco zawiedziona małą ilością adrenaliny w czasie safari, na dodatkową przejażdżkę. Po powrocie do obozu, obejrzeliśmy zachód słońca, skorzystaliśmy z możliwości krótkiej przejażdżki na wielbłądzie i zrobiliśmy sobie zdjęcia w arabskich strojach. Na koniec zjedliśmy kolację w formie bufetu, w czasie której obejrzeliśmy pokazy tańca derwisza i tańca brzucha.
Obóz na pustyni

Zachód słońca

W sobotę pojechaliśmy do Abu Dhabi. Około 150 km, dwie godziny monotonnej jazdy autostradą. W Dubaju trochę się zakręciłam z powodu robót drogowych, o których GPS oczywiście nie ma pojęcia. Najpierw pojechaliśmy na Yas Island, która jest reklamowana jako miejsce godne obejrzenia. Jednak zamiast pojechać Leisure Drive, która pewnie zaprowadziłaby nas do głównych atrakcji, objechaliśmy wyspę autostradą biegnącą wzdłuż ogromych, pustych plaż, ale prowadzącą na główną promenadę Abu Dhabi, Corniche. Po przejechaniu przez cały Corniche, dotarliśmy do pałacu prezydenckiego, prawie niewidcznego z ulicy i pałacu Emirates. Po zrobieniu zdjęć w ogrodzie tego drugiego, przejechaliśmy do Marina Mall, gdzie zjedliśmy lunch, a później obeszliśmy Heritage Centre, pokazujące dawne warunki życia na Półwyspie Arabskim. Później pojechaliśmy zobaczyć Biały Fort, najstarszy budynek w mieście, niestety remontowany i z tego powodu zagrodzony i prawie niewidoczny. Na koniec dotarliśmy do Sheikh Zayed Mosque, największego meczetu w Emiratach. Meczet jest dostępny dla zwiedzających, kobietom wypożycza się czarne muzułmańskie stroje i chusty. Biała budowla, bogato zdobiona motywami roślinnymi, robi wrażenie. Do Dubaju wracaliśmy już po ciemku, ale na miejscu byliśmy na tyle wcześnie, że jeszcze pojechaliśmy obejrzeć tańczące fontanny.
Emirates Palace

Panorama Abu Dhabi z mariny

Sheikh Zayed Mosque
 
Na niedzielę rano mieliśmy zarezerwowane bilety na taras widokowy na Burj Khalifa. Pogoda dopisała, widoczność była całkiem niezła. Po obejrzeniu panoramy miasta poszliśmy do Dubai Aquarium i Underwater Zoo (bardzo fajne), zlokalizowanych w Dubai Mall. Następnie pojechaliśmy na lunch do T.G.I. Friday’s do Festival Centre (kolejny mall), a później do Mirdif City Centre. Tam zrobiliśmy zakupy, a na koniec ja i Marta polatałyśmy w komorze aerodynamicznej w iFly Dubai (genialne :) ).
Business Bay z tarasu obserwacyjnego na Burj Khalifa

iFly Dubai

W poniedziałek zaczęło wiać i piach w powietrzu popsuł widoczność (co za szczęście, że bilety na Burj Khalifa zamówiłam na niedzielę). Najpierw pojechaliśmy do Wildlife Sanctuary, terenu z jeziorkami, na których zimują flamingi. Później jakoś przedostaliśmy się przez starą część Dubaju, w której ulice są wąskie i tłok niemiłosierny, a po pół godzinie szukania wolnego miejsca, w końcu zaparkowaliśmy pod targiem rybnym i przeszliśmy do targu złota (Gold Souk) i targu przypraw (Spice Souk). Na targu złota co chwilę zaczepiali nas sprzedawcy podrabianych torebek i zegarków. Zdecydowanie wolę cywilizowane souki (Medinat, al Bahar, czy Gold Souk w Dubai Mall). Po południu pojechaliśmy do S., mojego kolegi z pracy, który zaprosił nas na oglądanie zachodu słońca z balkonu jego apartamentu na Palm Jumeirah. Z powodu pogody z zachodu słońca wyszły nici, ale i tak widok na marinę, wille na „liściach“ palmy i hotel Atlantis robił wrażenie. Razem z S., jego żoną i znajomymi, zjedliśmy kolację we włoskiej restauracji. Nie mieliśmy pojęcia, co jemy, chyba jakieś zapiekane warzywa z serem, takie małe coś na dużym talerzu za wysoką cenę. To ja wolę Friday’s. Wieczór spędziliśmy tradycyjnie, oglądając fontanny.

Zimujące flamingi

Targ złota

Palm Jumeira

Na wtorek zostawiłam ostatnie z centrów handlowych – Mall of the Emirates. Razem z Martą poszłyśmy na dwugodzinną sesję narciarską w Ski Dubai, a rodzice w tym czasie pochodzili po sklepach i oglądali nasze wyczyny opijając kawę w Costa Cafe. Z malla pojechaliśmy na plażę, gdzie mama jako jedyna wykąpała się w morzu (dla mnie i Marty woda wydała się za zimna). Później przeszliśmy się po Souk al Bahar i po Dubai Mall, kończąc dzień pokazem tańczących fontann.

Ski Dubai

W środę rano zawiozłam ich na lotnisko. Później odstawiłam samochód do serwisu na okresowy przegląd, przy okazji którego odłączyli mi alarm włączający się przy prędkości powyżej 110 km/h. Musiałam zostawić samochód na prawie cały dzień, więc po raz pierwszy skorzystałam z metra, tzn. naziemnej kolejki, całkowicie zautomatyzowanej (bez motorniczego), kursującej przez większą część trasy wzdłuż Sheikh Zayed Road. Ze stacji musiałam przejść do Churchilla przez Business Bay, będącą jednym wielkim placem budowy, budząc tym samym nieskrywane zainteresowanie pakistańskich robotników. Po odbiór samochodu zamierzałam wybrać się w ten sam sposób, ale akurat zadzwonił arabski kierowca poznany na safari i zaproponował podwiezienie, z czego z chęcią skorzystałam.
Puste mieszkanie po wyjeździe rodziny było bardzo przygnębiające. Na szczęście mój podły nastrój trwał tylko jeden dzień, w czwartek samopoczucie wróciło do normy.