piątek, 24 czerwca 2011

Kenia, dzień 8.


Rano wyjechaliśmy do Nairobi. Po drodze zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym na Wielki Rów Afrykański – ogromną dolinę głęboką na kilkaset metrów.
Na lotnisku pożegnaliśmy się z Jamesem. Samolot do Szardży był prawie pełen. Przed startem znowu puszczono modlitwę. I tym razem leciała pani pilot, ale chyba jako pierwszy oficer. Liczyłam, że zjem obiad na pokładzie, ale okazało się, że prawie wszystko wyprzedali w rejsie do Nairobi. Musiałam zadowolić się zupką chińską i czipsami. Lot był spokojny, bez turbulencji. W Szardży, co się rzadko zdarza, nie było w ogóle kolejki do kontroli paszportowej. Po odebraniu walizki pożegnałam się z resztą grupy i poszłam jeszcze na wieżę, odebrać bilet na jutrzejszy lot do Jordanii.
Na parkingu znalazłam swój samochód, trochę zakurzony i obsrany przez ptaki, ale poza tym sprawny (tym razem akumulator nie sprawił mi nieprzyjemnej niespodzianki).

czwartek, 23 czerwca 2011

Kenia, dzień 7.


Rano wyruszyliśmy tą samą, w tragicznym stanie drogą, aż za jezioro Naivasha, do Parku Narodowego Jeziora Nakuru. Poprzedniej nocy James złapał kolejną panę i teraz jechaliśmy bez żadnego zapasowego koła. Na wszelki wypadek trzymaliśmy się w grupie z dwoma innymi samochodami, prowadzonymi przez znajomych Jamesa. Jednak udało nam się bez przygód dojechać do miasta Narok, w którym mieliśmy nieco dłuższy postój w sklepie dla turystów, a w tym czasie James podjechał do wulkanizatora.
Po kilku godzinach dotarliśmy do ostatniego parku. Zaraz za bramą trafiliśmy na czarnego nosorożca, podobno rzadko widywanego. Znowu mieszkaliśmy na terenie parku, ale również tutaj grupa była zakwaterowana w jednym lodge’u, a ja w drugim, Lake Nakuru Lodge. Był to najsłabszy obiekt z odwiedzonych, do tego częściowo w remoncie. Tylko tutaj nie przygotowywano łóżek, sama musiałam rozłożyć sobie moskitierę, wcześniej zabijając siedzącego na niej pająka. W pokoju stał spray na komary, więc obawiałam się, że po raz pierwszy mogą się pojawić. Na szczęście żadnego nie zobaczyłam. Jedzenie też było takie sobie, mały wybór. Internet płatny i zabezpieczony. Wrażenie robił jedynie widok z nad basenu na jezioro.
Po południu pojechaliśmy na ostatnie safari, wokół jeziora. Widzieliśmy ogromne ilości ptaków, głównie flamingów i pelikanów, małpy, białe nosorożce, a także dopiero co narodzonego byczka, stawiającego swoje pierwsze kroki.
W sumie z wielkiej piątki kenijskich zwierząt (lwa, słonia, bawoła, leoparda i nosorożca), nie udało nam się zobaczyć tylko leoparda. Mam po co wrócić do Kenii :)

środa, 22 czerwca 2011

Kenia, dzień 6.


Na poranne safari pojechaliśmy w okrojonym składzie, bo Amanda się rozchorowała. James zabrał nas nad rzekę Mara, na granicy z Tanzanią. Zobaczyliśmy miejsce, w którym co roku odbywa się wielka migracja zwierząt z Serengeti do Masai Mara. W rzece pływały hipopotamy i krokodyle.
Po powrocie skorzystałam z godzinnego masażu w centrum spa. Niedrogo, 30 dolarów.
Po lunchu kolejne safari, już z Amandą. Wreszcie trafiliśmy na hieny. I szakale.
W drodze powrotnej do lodge’a okazało się, że złapaliśmy panę. Bliżej był lodge, w którym zakwaterowaterowana była reszta grupy. James postanowił tam podpompować koło, niestety bez efektu. Zanim zmienił oponę, zrobiło się ciemno. Ponieważ na jazdę po parku po zmroku konieczne jest specjalne pozwolenie, przed udaniem się do mojego lodga pojdechaliśmy do bramy parkowej. Okazało się, że człowiek wydający pozwolenia pojechał do pobliskiej wioski. Wyjechaliśmy z parku do skupiska baraków, wokół których kręcili się Afrykańczycy. Slumsy w nocy sprawiały przerażające wrażenie. James poszedł szukać właściwego faceta, a ja siedziałam w vanie i starałam się nie ruszać. Na szczęście nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Po kilkunastu minutach, z ważną przepustką, wrociliśmy na teren parku. Miałam dodatkowe, nocne safari ;)

wtorek, 21 czerwca 2011

Kenia, dzień 5.


W ośrodku nad jeziorem Naivasha najchętniej zostałabym tydzień, ale już rano wyjechaliśmy do Masai Mara. Z 250 km, pierwsze 70 prowadziło po dobrej jakości asfaltowej szosie. Dalej, była droga dziurawa jak ser (momentami z przewagą dziur nad asfaltem), z poobrywanymi krawędziami. Kierowca jechał albo dwoma kołami po poboczu, lewym lub prawym, albo całkiem obok jezdni. Wreszcie asfalt też się skończył i ostatnie kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy już po drodze gruntowej, pełnej kamieni. Na taką trasę znacznie lepiej od vana nadawałby się samochód terenowy.
Tym razem lodge znajdował się na terenie parku. A właściwie dwa lodge, bo grupa mieszkała w jednym, a ja, ponieważ rezerwowałam wycieczkę na ostatnią minutę, w innym. Miałam chyba szczęście, bo mój Keekorok Lodge składał się z eleganckich domków kempingowych, natomiast grupa mieszkała w luksusowych, ale, namiotach. Keekorok Lodge jest najstarszy w parku i szczyci się znanymi gośćmi, m.in. księciem Karolem.
Po lunchu (bez rewelacji, bo nie lubię jeść w pojedynkę), pojechaliśmy na popołudniowe safari. Masai Mara jest najbardziej znanym i przez to oblężonym przez turystów parkiem. Co chwilę napotykaliśmy inne vany i samochody terenowe. Udało nam się zobaczyć lwy – najpierw młode lwiątko zajadające zebrę, później trzy śpiące dorosłe osobniki. Na koniec trafił się szakal i trzy gepardy.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Kenia, dzień 4.


Rano opuściliśmy Amboseli i udaliśmy się przez Nairobi do Parku Narodowego Jeziora Naivasha. W programie przewidziane były tzw. lunch-pakiety, ale zamiast tego zostaliśmy zawiezieni do 5-gwiazdkowego hotelu w Nairobi, na elegancki lunch w formie bufetu. Był to zdecydowanie najlepszy posiłek podczas całej wycieczki.
Po lunchu przejechaliśmy przez slumsy Nairobi i dalej na północ, nad jezioro Naivasha. Tam mieliśmy wycieczkę łódką po jeziorze (płatną dodatkowo). Jezioro zamieszkuje mnóstwo ptaków, w wodzie pływają też hipopotamy. Udało nam się zobaczyć orły, którym przewodnik rzucał ryby, a one zlatywały z drzewa i łapały zdobycz. Szkoda, że zachmurzone niebo i popołudniowa pora nie sprzyjały robieniu dobrych zdjęć.
Łódką dotarliśmy na wyspę, będącą jedynym miejscem, gdzie można pospacerować wśród dzikich zwierząt. Nie ma tam drapieżników, za to są gnu i jelenie, gazele, zebry i żyrafy. Po kilkukilometrowym spacerze, wróciliśmy łódką na stały ląd, a stamtąd vanem do Lake Naivasha Sopa Resort.
Zakwaterowano nas w domkach przypominających wioskę Smerfów. Duże, 4-pokojowe, z balkonem lub tarasem, najlepsze ze wszystkich, w których mieszkaliśmy w Kenii. Restauracja również na wysokim poziomie. Na trawie przy domkach pasły się jelenie, a po drzewach skakały małpy. Po zmroku można było się poruszać tylko w asyście strażnika, ze względu na wałęsające się w pobliżu hipopotamy.

niedziela, 19 czerwca 2011

Kenia, dzień 3.


Wstałam o 6, poranek był bezchmurny, więc przed śniadaniem udało mi się zrobić zdjęcia Kilimandżaro. Trochę mało śniegu na szczycie ;) Śniadanie w formie bufetu nie zachwyciło wyborem – głównie ciepłe dania, które wg mnie nadają się na obiad, żadnych serów, ale przynajmniej robili omlety i naleśniki.

Kilimandżaro o wschodzie słońca
O 7 ruszyliśmy na siedmiogodzinne safari. Początkowo miały być dwie wycieczki 2-godzinne, ale ze względu na odległość parku od hotelu, James zaproponował jedno dłuższe. Dzięki temu mogliśmy się zapuścić daleko w głąb parku. Z upływem godzin zwierzęta przestały robić na nas wrażenie. Tego dnia po raz pierwszy widzieliśmy hipopotamy.
Po lunchu masajski wojownik zaprowadził nas do swojej wioski. Po drodze minęliśmy nieczynne lądowisko. W parku Amboseli jest czynny pas startowy, podobno codziennie o 8 ląduje tam jeden samolot z Nairobi. W wiosce przywitał nas wódz, któremu uiściliśmy opłatę w wysokości 30 dolarów od osoby, z przeznaczeniem na szkołę i wodociąg. Masajowie przywitali nas tańcem (trzeba było się przyłączyć), pokazali, jak rozpala się ogień, zaprosili do obejrzenia wnętrz ich chat zbudowanych z gałęzi i krowiego łajna, pokazali szkołę. Oczywiście trzeba było kupić trochę wyrobów z drewna i koralików. Aż nieprawdopodobne, że oni naprawdę żyją w takich warunkach, bez wody, elektryczności i telewizji satelitarnej. Chociaż zdawało mi się, że jednemu z wojowników zadzwoniła komórka.

Nieczynny pas startowy

W masajskiej wiosce

Przed masajska chatą, z wodzem wioski

sobota, 18 czerwca 2011

Kenia, dzień 2.


Obudziłam się o 6:30, zeszłam na śniadanie. Do wyboru dania angielskie (fasolka, kiełbaski), naleśniki, różne wędliny, chleb bananowy, banany w sosie pomarańczowym, dziwne owoce w rodzaju drzewnego pomidora. Herbata lub kawa (obie z mlekiem).
Po śniadaniu wróciłam do pokoju. Na korytarzu facet z obsługi zawołał do mnie „jambo“- ciekawe czemu takie „cześć“ w języku swahili od razu poprawia humor?
O ósmej przy recepcji czekał kierowca James i reszta grupy – Amanda i Anderson z Kanady, Angela z USA i Jen z Malezji. Za środek transportu miał nam służyć van przystosowany do safari, tzn. z podnoszonym dachem, miejscem do stania na środku i jednoosobowymi siedzeniami przy oknach.
Z Nairobi wyruszyliśmy na południe do Amboseli, główną drogą Kenii, prowadzącą do Mombasy. Przejechanie 250 km zajęło nam 4 godziny. Szczególnie na początku, w obu kierunkach ciągnęły się sznury ciężarówek. Zaraz za Nairobi, z asfaltowej, droga zmieniła się w bity trakt – podobno z powodu przebudowy. Później, praktycznie do samego parku, biegła już jednopasmowa droga asfaltowa.

"Autostrada" Nairobi - Mombasa
Krajobraz stanowiły głównie równiny-sawanny, czasem pagórki. Przy Nairobi było kilka fabryk cementu. Dalej, co pewien czas widać było osady ludzkie, zazwyczaj w postaci grupy szop skleconych z kawałków drewna i blachy falistej, zdarzały się też murowane budynki. Najczęściej przy takich osadach wzdłuż szosy kwitł handel i zatrzymywały się ciężarówki. W rzędzie takich szop przy drodze, znajdowała się jedna, równie obskurna jak pozostałe, i podobnie jak reszta wielkości garażu, z napisem „hotel“. Później James powiedział, że ta nazwa oznacza bar. W jednej z takich wiosek zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej (na szczęście nie wzbudzając zainteresowania miejscowych), ale normalny postój mieliśmy już na ogrodzonym parkingu dla turystów, na którym znajdował się sklep z pamiątkami i czyste toalety (chociaż bez mydła). James poinformował nas, że będziemy się zatrzymywać tylko w takich miejscach, ze względu na dostępność toalet i bezpieczeństwo. Po drodze spotkaliśmy pierwsze dzikie zwierzęta – strusie i zebry.
Przydrożny bazar

Postój w bezpiecznym dla turystów miejscu

Godzinę później dojechaliśmy do Amboseli Sopa Lodge. Przywitał nas 2-metrowy Masaj w tradycyjnym stroju. Przydzielono nam chatki kryte strzechą, w których prąd i ciepła woda dostępne były w określonych godzinach. Wokół gęsta roślinność, skaczące po dachach i drzewach małpy, wiewiórki i ptaki. Niestety z powodu chmur nie było widać Kilimandżaro. Lunche i obiady w restauracji serwowane były do stolików – do wyboru 2 zupy, 3 dania główne plus 2 wegetariańskie, 3 desery.

Chatka w Amboseli Sopa Lodge
Po lunchu pojechaliśmy do Parku Narodowego Amboseli, odległego o 20 km. Mijaliśmy masajskie wioski i ich mieszkanców wypasających bydło. Przy bramie parku otoczyły nas masajskie kobiety próbujące sprzedać nam drewniane figurki i biżuterię z koralików.
Zaraz za bramą spotkaliśmy pierwsze słonie i zebry. Początkowo zatrzymywaliśmy się za każdym razem, gdy na horyzoncie pojawiło się zwierzę, ale już pod koniec następnego dnia, nawet gdy stada pasły się przy samej drodze, przestały wzbudzać zainteresowanie. Podczas pierwszego safari widzieliśmy słonie, zebry, żyrafy, antylopy gnu, gazele i jednego lwa.

Amboseli

Amboseli

Amboseli
Po dwóch godzinach wróciliśmy do lodge’a na obiad. Po wejściu do domku, na ścianie sypialni znalazłam żywego gekona, na szczęście nie zauważyłam żadnych komarów ani robactwa. Po obiedzie było już ciemno i wróciłam do domku w asyście ochroniarza (ze względu na wałąsające się zwierzęta). Łóźko było już zasłane i osłonięte moskitierą, a gekon zniknął. Zanim zasnęłam, słyszałam biegające w okolicy małpy.

Zasłane łóżko w chatce w Amboseli Sopa Lodge
 

piątek, 17 czerwca 2011

Kenia, dzień 1.


Przyjechałam na lotnisko. Postawiłam samochód na parkingu pracowniczym, w największym cieniu, jaki znalazłam. Dzień wcześniej go umyłam, żeby pozbyć się ptasich kup, które w połączeniu ze słońcem mają podobno zgubny wpływ na karoserię. Za tydzień, jak wrócę, na pewno będzie znowu zakurzony i obsrany.
Odprawiłam się w internecie, więc bez kolejki oddałam bagaż, przeszłam kontrolę paszportową i bezpieczeństwa. Nie zwracają tu uwagi na limity płynów w bagażu podręcznym – widząc, jaki typ pasażerów tu przeważa (z Afryki i Azji), nie sądzę, żeby dali sobie radę z egzekwowaniem limitów. To samo z ilością bagażu podręcznego: przede mną w kolejce do kontroli paszportowej stały dwie arabskie kobiety z dzieckiem, wszystkie obładowane siatkami, walizkami na kółkach, torebkami – do tego stopnia, że nie mogły za jednym razem wszystkich bagaży przenieść z miejsca na miejsce. I co? Bez problemu przeszły do gate’u, po drodze mijając kilka punktów kontroli.
Na lotnisku są 23 gate’y, w tym 6 z rękawami. Mi się trafiła przejażdżka autobusem do samolotu. Samoloty Air Arabii pozbawione są luksusów w postaci ekranów w fotelach, posiłki i napoje są dodatkowo płatne, ale bagaż rejestrowany (20-30 kg w zależności od trasy) jest w cenie biletu. Gdy boarding został zakończony, przed uruchomieniem silników i przedstawieniem instrukcji bezpieczeństwa, z głośników popłynęła arabska modlitwa, zaczynająca się od słów „Allah agbar“... No nie, ja chcę wysiąść! Chwilę później odezwała się pani kapitan, Tunezyjka, i głosem dobrotliwej cioci oznajmiła, że samolot pilotować będzie Gustav, pierwszy oficer ze Szwecji. I że start i lądowanie na pewno będą przyjemne. Ok, to ewentualnie zostanę na pokładzie ;)
W piątki na lotnisku mało się dzieje, więc uruchomienie, kołowanie i start z pasa 12 odbyły się bez opóźnień. Większą część lotu drzemałam, w pewnym momencie przyśniło mi się, że spadamy... Pogoda była ładna, chociaż chmury lub zamglenie ograniczały widok, na krótkim odcinku trafiły się też turbulencje.
Przed lądowaniem zamówiłam zestaw „Tex-Mex chicken“, składający się z ziemniaków zapiekanych z serem, kawałków kurczaka z ryżem, kurczaka zawiniętego w pitę i coli (32 aed). To wystarczyło mi do wieczora, późneij w hotelu zjadłam jeszcze kanapki, które przygotowałam rano.
Po 4,5 godzinach wylądowaliśmy w Nairobi. Na płycie lotniska stały jakieś stare samoloty, przy terminalu Boeing 757 etiopskich linii lotniczych. Budynek terminala jest stary i brzydki. Wieża też musi mieć kilkadziesiąt lat, widać, że z zewnątrz nie była chyba nigdy remontowana. W środku terminal przypomina bardziej dworzec PKS czy PKP. Sklepy wolnocłowe mieszczą się w małych przeszklonych boksach, korytarze są niskie, toalety lata świetności mają za sobą, ale chociaż są czyste.

Wieża na lotnisku w Nairobi

Terminal

Terminal
W hali przed kontrolą paszportową wypisałam deklaracje wizowe, zapłaciłam 25 dolarów, zrobiono mi zdjęcie, pobrano odciski palców i wklejono wizę. Gdy wyszłam do hali odbioru bagażu, moja walizka już była zestawiona z taśmy. Przy wyjściu zobaczyłam kierowcę z hotelu Intercontinental, który zawiózł mnie do centrum.
Droga, którą podobno pokonuje się w 20 minut, zajęła 1,5 godziny. Wszystko przez zamknięte ulice z powodu jakiegoś wydarzenia (wyścigu czy czegoś takiego).
Ruch w Kenii jest lewostronny, samochodów w mieście zatrzęsienie, wpychają się, jeśli tylko zobaczą kawałek wolnej przestrzeni, ale klaksonów, w porównaniu z Dubajem, prawie nie słychać.
Trudno opisać okolicę. Przy wyjeździe z lotniska stoją figury słoni. Dalej pole, na nim pasą się owce. Później różne budynki, serwisy salonów samochodowych, jakieś firmy, zazwyczaj otoczone wysokimi murami. W pewnej chwili kierowca skręcił do dzielnicy mieszkalnej, żeby ominąć korek (bez powodzenia, po chwili zawrócił na główną drogę). A tam kilkudziesięcioletnie domy kilkurodzinne, otoczone płotami i drutami kolczastymi pod napięciem! Kawałek dalej stary stadion z wysokimi trybunami. Na dużym rondzie wielkie drzewo, a na nim gromada ptaków przypominających bociany.
Hotel Intercontinental położony jest w centrum biznesowym. Tak jak pozostałe budynki w okolicy, ma już swoje lata. Pokój czysty, chociaż wyposażenie stare, przez okna słychać ruch uliczny.
Popołudnie spędziłam w pokoju. Nie odważyłam się wyjść do miasta, na ulicach sporo ludzi, ale wyróżniałabym się kolorem skóry.

czwartek, 16 czerwca 2011

Last minute, czyli plany na urlop


Co zrobić z dwoma tygodniami urlopu zaplanowanego na czerwiec? To pytanie nurtowało mnie przez kilka tygodni. W końcu, nieco ponad tydzień przed początkiem urlopu, zdecydowałam się zarezerwować wycieczkę do Kenii, którą znalazłam na stronie linii lotniczych Air Arabia.

Rezerwacji można dokonać online lub telefonicznie. Zadzwoniłam do Call Center, żeby zapytać o te szczegóły, których nie znalazłam w internecie, ale ku mojemu zaskoczeniu, pracownica biura nie miała pojęcia na temat wycieczki. Mimo to, złożyłam rezerwację przez internet. Ostateczne potwierdzenie miało przyjść na maila. Czekałam na nie trzy dni, po czym zadzwoniłam do Call Center. Po kolejnych dwóch dniach potwierdzenie przyszło. Tyle, że w potwierdzeniu, zamiast 6 safari, znalazły się 4, a w hotelach, zamiast wszystkich posiłków, były tylko śniadania i obiadokolacje. Napisałam ostrego maila, że rezerwacja nie jest zgodna z ofertą, za którą zapłaciłam, więc albo ją poprawią, albo dostanę zniżkę, albo rezygnuję i żądam zwrotu pieniędzy. Następnego ranka oddzwoniła pracownica biura, przepraszając za pomyłki (błąd systemowy – akurat!) i obiecując przysłanie poprawionego vouchera. Takie vouchery, z co chwilę znajdowanymi przeze mnie błędami, dostałam jeszcze 3. Ale ostatecznie na potwierdzeniu znalazł się wszystkie safari (w sumie 7) i posiłki.

Kolejną kwestią do załatwienia była profilaktyka przeciwmalaryczna. O tabletki zapytałam w centrum medycznym na lotnisku. Otrzymałam odpowiedź, że u nich mogę się zaszczepić na żółtą febrę i wszelkie inne paskudztwa, ale na malarię nic nie mają i że mam pojechać do ministerstwa zdrowia w Szardży. Nie będę jeździć do żadnych urzędów, a już na pewno nie do centrum Szardży. Popytałam znajomych. A. dała mi telefon do centrum medycznego w Safie, z którego korzysta, gdzie widziała ogłoszenie o szczepieniach i profilaktyce. Zadzwoniłam – zaproponowano mi umówienie się na wizytę u lekarza (koszt 250 aed), który wypisze receptę na tabletki. B. zasugerował, żebym podjechała do centrum medycznego w Mirdifie, z którego możemy korzystać w ramach ubezpieczenia. Chciałam się tam wybrać w drodze z pracy, ale wcześniej zatrzymałam się w Mirdif City Centre. Zapytałam w pierwszej z brzegu aptece – sprzedawca podał mi opakowanie Maphaquinu za 34,50 aed (sposób użycia: jedna tabletka na tydzień) plus spray na komary. Pierwszą tabletkę wzięłam w sobotę, na tydzień przed przyjazdem do strefy zagrożonej malarią. Skutki uboczne podobne do początków grypy pojawiły się tego samego dnia i utrzymywały przez kilka godzin (po następnych tabletkach było to samo, w mniejszym lub większym nasileniu).

Ok, mam plan na 17-24 czerwca, ale do pracy wracam dopiero 30go. Jak spędzić ostatnie pięć dni, żeby nie zmarnować urlopu? Zapytałam S., który robi wypady do Azji lub Europy, gdy tylko ma wolny weekend. S. podsunął pomysł na Jordanię. Dał mi adres email do przewodnika, z którego usług korzystał on i inni kontrolerzy. Szczęśliwie, mimo że napisałam w ostatniej chwili i mogłam lecieć tylko w jednym możliwym terminie (25-29 czerwca), facet był akurat wolny. Do załatwienia pozostały bilety. Mam mile premiowe w Emirates, które wystarczą na zakup biletu w obrębie Middle East, ale w tym terminie nie było już miejsc. Ceny biletów we Fly Dubai i Air Arabii oscylowały w granicach 1500 aed, przez co wycieczka wyszłaby wyjątkowo drogo, po dodaniu całkowitego kosztu pobytu w wysokości 1000 dolarów (podanego przez przewodnika). Ale od niedawna możemy korzystać z lotów kabinowych w Air Arabii, więc postanowiłam spróbować załatwić sobie taki lot. Zgłoszenie trzeba złożyć co najmniej tydzień przed lotem, a mi zostało 8 dni. Wysłałam formularz do sekretarki M., która uzupełniła go o podpis szefa i kopię moich dokumentów i poprosiła o szybkie potwierdzenie – bo spodziewałam się, że w Kenii nie będę mieć internetu i nie zarezerwuję normalnych biletów, jeśli kabinówka nie wypali. Przed moim wylotem do Kenii potwierdzenie nie przyszło, więc poprosiłam M., żeby wysłała mi smsa jak będzie odpowiedź (bo poczty nie odbiorę), to będę coś załatwiać stamtąd. We wtorek dostałam smsa od mamy, że M. zostawiła mi wiadomość... na Facebooku! Bilet będzie czekał na briefingu (później okazało się, że ktoś go zaniósł na wieżę, ale ostatecznie go dostałam).

Tak więc plan na urlop: wolne od 15go, 17go wylot do Nairobi, powrót wieczorem 24go, 25go wieczorem lot do Ammanu, powrót 29go po południu, 30go do pracy.