niedziela, 26 grudnia 2010

Święta poza domem

Postanowiłam zrobić namiastkę Wigilii, upiec ciasto i przyrządzić rybę. Spinneys jest dobrze zaopatrzony, dostałam filet z okonia nilowego. Na ciasto z czekoladą i orzechami laskowymi też znalazłam wszystkie składniki. Wcześniej myślałam jeszcze o sałatce warzywnej – ziemniaki i marchew są, korzeń pietruszki też, tyle że za 39,50 aed za kg! (sprowadzany z Australii), a selera nie znalazłam. No i musiałabym dodać rosyjskie ogórki w occie, bo kiszonych nie ma. Zastanawiałam się nad pierogami – nawet znalazłam suszone grzyby w jakiejś obłędnej cenie, ale zrezygnowałam. Rozważałam też jakieś ciasto z makiem, ale w żadnym sklepie nie widziałam maku. Sprawdziłam więc w internecie i okazało się, że mak jest substancją zakazaną w Emiratach, za próbę przywozu można trafić do więzienia na 20 lat.

Parę dni temu pierwszy raz próbowałam użyć kuchenki elektrycznej S. Włączyłam ją i po kilku minutach zobaczyłam kłęby dymu i płomienie wydobywające się spod płytek grzewczych... Nie wiedziałam, co robić, nawet nie znam numeru do straży. Myślałam, że zapaliły się kable doprowadzające prąd do palników. Nad kuchenką zobaczyłam wyłącznik prądu, więc go nacisnęłam i na szczęście po chwili przestało się palić. Powiedziałam o tym S., która następnego dnia podniosła płytę – okazało się, że dostał się pod nią jakiś płyn i to on się zapalił. Kobieta, która przychodzi sprzątać mieszkanie, dostała więc za zadanie dokładne wyszorowanie kuchenki.

Usmażyłam więc rybę, ugotowałam ziemniaki, upiekłam dwie blachy ciasta. Miałam drobny problem z piekarnikiem, nie wiedziałam, czy temperaturę ustawia się w Celsjuszach, czy Farenheitach. Założyłam, że w tych drugich, bo pokrętło można ustawić na max. 500 stopni. Założenie okazało się trafne, ciasto wyszło idealnie. Pół blachy zostawiłam dla nas, pół zabrałam do pracy (znikło momentalnie), drugą blachę postanowiłam zabrać na świąteczny obiad do B.

Zjadłyśmy z S. rybę i ciasto, pooglądałyśmy jakiś film, po czym pojechałam do pracy. Trafiła mi się najruchliwsza działka, w czasie której wszystko szło pod górkę. Najpierw nie było wolnego miejsca do parkowania dla samolotu, który wylądował. Gdy skołował i zatrzymał się w oczekiwaniu na zwolnienie miejsca, zablokował jednocześnie miejsce kolejnemu lądującemu samolotowi. Gdy jego stanowisko się zwolniło, musiał przekołować po pasie na właściwe miejsce, a że w tym czasie było kilka lądowań, blokował drogę samolotowi, który miał kołować do startu... Sytuacja została opanowana, ale jakiś czas później upchnęłam na pas, między jednym a drugim lądującym, samolot ze „slotem“. Już miałam mu dać pozwolenie na start, gdy dostaliśmy telefon, że samolot ma zostać zawrócony do terminala, bo ze względów bezpieczeństwa mają wycofać jakiegoś pasażera. Oczywiście samolot nie zdążył w porę skołować z pasa i cargo linii Ethiad zaliczył odejście na drugi krąg. Pod koniec dyżuru trafił mi się samolot gotowy do startu bez planu lotu. Plan dotarł, gdy zaczęła się pora „slotów“ i dostali „slota“ za 45 minut. Gdy po pół godzinie poprosili o uruchomienie, za ich plecami uruchamiał samolot ze stanowiska obok, więc kazałam im się wstrzymać. Jednak po chwili D. spojrzał przez lornetkę i nie zobaczył samolotu na stanowisku, które było zapisane na pasku – okazało się, że stoi w zupełnie innym miejscu i nikt go nie blokuje...

Skończyłam pracę o 2 w nocy, do mieszkania dojechałam w 20 minut. Do pracy jeżdżę dłuższą, ale mniej zatłoczoną drogą, wracam krótszą. W dwie strony wychodzi ok. 80 km... w tym tempie będę robić znacznie powyżej 20 tysięcy km rocznie :(

W Boże Narodzenie postanowiłam odwiedzić jeden z dwóch kościołów katolickich w Dubaju. Wybrałam mszę po angielsku o 14:30, w kościele położonym bliżej. W drugim, mieszczącym się w Jebel Ali, po drugiej stronie miasta, mieli nawet mszę po polsku! Tyle, że o 18:30, a więc w porze obiadu u B. Dojechałam do kościoła w ostatniej chwili, szczęśliwym trafem znalazłam miejsce parkingowe. Kościół wielki jak stodoła, z mnóstwem ławek szczelnie zapełnionych w większości Filipińczykami. Ksiądz też z Filipin, mówiący po angielsku z azjatyckim akcentem. Atmosfera wcale nie świąteczna, ze dwie tradycyjne angielskie pieśni bożonarodzeniowe. Prosty żłóbek, żadnych choinek. Mogliby chociaż palmy postawić ;)

Gdy wróciłam, otworzyłyśmy z S. prezenty, które dla siebie przygotowałyśmy, a które od kilku dni stały przed świetlnymi choinkami, stanowiącymi wraz z bałwanem świąteczny akcent w mieszkaniu. Dostałam perfumy Niny Ricci i płytę z piosenkami pop do samochodu, a dla S. kupiłam komplet żel+scrub+myjka z Sephory, ładnie zapakowane w plastikową wanienkę, oraz rodzaj kalendarza z codziennymi radami dotyczącymi prawa przyciągania.

Później poszłyśmy do B. i L., Amerykanów, którzy mieszkają w tym samym budynku. B. jest kontrolerem, który przyjechał do Dubaju przede mną i przed F. Na obiedzie, oprócz ich dwójki dzieci, była jeszcze siostra L., która przyleciała do nich z USA na Święta i przywiozła ich psa (mieszańca golden retrivera). Mieszkanie B. i L. jest takie jak S., tylko z mniejszym salonem i widokiem na basen, przez co nie dochodzą hałasy z ulicy. Mają wielką sztuczną choinkę. Na obiad, który w moim pojęciu trudno nazwać świątecznym, składał się pieczony drób (chyba kaczka) i ziemniaki, jakieś sałatki, humus, czerwone wino i smaczne ciasto. Mój wypiek też im smakował. Atmosfera była miła, tylko było trochę chłodno z powodu działającej klimatyzacji.

Dzisiaj siedzę w mieszkaniu z przeziębieniem. Wszystko przez klimatyzowane pomieszczenia. Dobrze, że mam dwa dni wolne, zdążę się wykurować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz