niedziela, 31 października 2010

31.10.2010. Pierwszy dzień w pracy


Dziś mój pierwszy dzień w nowej pracy. Po śniadaniu zwiozłam walizki do recepcji, gdzie po chwili pojawił się kierowca w firmowym krawacie. Główna siedziba firmy okazała się być kilka minut drogi od hotelu, po drugiej stronie Burj Khalifa. W recepcji dostałam plakietkę „Visitor“, a po kilku chwilach zaprowadzono mnie do salki, w której siedziała jakaś Brytyjka w towarzystwie faceta wyglądającego na Hindusa. Okazało się, że osoba, która miała mnie przywitać, rozchorowała się i teraz nie bardzo wiadomo, kto i co ma mi pokazać. W końcu kobieta oprowadziła mnie po kilku pomieszczeniach, po czym pojawił się młody Arab w tradycyjnym stroju ;) , świetnie mówiący po angielsku, który przedstawił prezentację firmy i wręczył mi dokumenty nt. Programu emerytalnego. W czasie prezentacji co chwilę poprawiał nakrycie głowy. Po co nosić w pomieszczeniach chustę na głowie, skoro się bez przerwy zsuwa? :)

Po spotkaniu odprowadził mnie do recepcji, w której czekał kierowca. Jazda na lotnisko w Szardży zajęła 45 minut, z przerwą na tankowanie, głównie dlatego, że trzeba było strasznie kluczyć, żeby wyjechać spod budynku firmy. Częściowo z powodu robót, częściowo przez to, że aby przejechać na drugą stronę ulicy, często trzeba jechać aż do jakiegoś ronda i zawracać.

Budynek lotniska z zewnątrz wygląda oryginalnie, po arabsku (zdjęcia później). Sprawia wrażenie dość starego, zwłaszcza wewnątrz. Podjechaliśmy przed halę odlotów, gdzie po chwili zjawiła się sekretarka, M. Pomogła mi włożyć bagaże na wózek, po czym poszłyśmy przez halę odlotów i przejście służbowe do biura. Pomieszczenie jest małe, składa się z gabinetów D., A. i sekretariatu, w którym rezyduje M. i Mr. N. Ciekawe, czemu wszyscy mówią do niego Mr.? Obok są jeszcze dwa połączone ze sobą niewielkie pokoje przeznaczone do spotkań czy też szkoleń.

W biurze poznałam obu szefów, D. i A. Pierwszy to Brytyjczyk, drugi pochodzi z RPA. D. powiedział, że jest mały problem z mieszkaniem dla mnie :) F., Francuz, który przyjechał przede mną, jeszcze nie znalazł dla siebie apartamentu i nadal zajmuje służbowy. Jednak kilka telefonów wystarczyło, żeby znaleźć i wynająć mi mieszkanie w Babel Tower w Szardży. Początkowo miało być gotowe za dwa dni (na ten czas miałam zamieszkać w hotelu Ramada), jednak przygotowano je na popołudnie. Miesiąc wynajmu kosztuje 6000 dirhamów. Podobno to tanio.

D. dał mi oryginał kontraktu do podpisania i opowiedział trochę o życiu w Szardży. Później siedziałam z A., który mówił o kwestiach związanych ze szkoleniem, o rozkładzie dyżurów, o samym lotnisku itp. Poznałam też Francuza, pogadaliśmy trochę o dokumentach, które muszę załatwić, o dokumentacji lotniska, o teście teoretycznym, który mnie czeka... No i dzisiaj spotkałam jeszcze C., kontrolera z RPA.

Największym problemem jest zrozumienie wszystkich akcentów. O ile szefowie mówią wyraźnie, Francuz też, o tyle M. (Hinduska nosząca sari) i Mr. N. (nie wiem skąd jest, ale chyba też z Azji), są praktycznie nie do zrozumienia!

O 15tej A. zabrał mnie do Szardży, po drodze odbierając córkę ze szkoły. On mieszka w bloku obok, pewnie przez większość mojego pobytu tutaj będzie mnie podwoził do i z pracy. Póki co, mam być obecna w godzinach pracy biura (8-15). Dostałam klucze do mieszkania na ostatnim, 23. piętrze. Mieszkanie jest obszerne, ładnie urządzone, składa się z dużego pokoju z tv, sporej kuchni, sypialni, wielkiej łazienki i osobnego wc. Niestety jest dość ciemne, okna wychodzą na drugą część tego samego budynku. Widać kawałek parkingu (ale tu wysoko ;) ), parę innych bloków i jezioro. Mam telewizję satelitarną, jest tu z 1500 kanałów, na liście pokazują się wszystkie polskie, i tvp, i polsaty i tvn, ale działa tylko TV Polonia, Kultura i Puls.

Podjechaliśmy z A. kupić pizzę, bo od śniadania w hotelu nic nie jadłam. Później załatwiłam dostęp do internetu (300 dirham na miesiąc, drogo, ale nie mam wyjścia, bez internetu nie mogę funkcjonować) i pojechaliśmy do Carrefour Express, kupić niezbędne artykuły do lodówki. Ładnie ze strony firmy, że funduje taki pakiet na początek.

Wieczorem przyjechał F., poszliśmy na kawę na bulwarze nad kanałem. Śmieszne, że w karcie nie uświadczysz piwa, ani żadnego innego alkoholu. Później zjedliśmy obiad w tajskiej restauracji. Ceny do przyjęcia, 38 dirhamów za porcję ryżu smażonego z owocami morza i wodę. F. jest z Korsyki, z lotniska wielkości bydgoskiego. Ma 45 lat, jego żona i dzieci mają dojechać w grudniu. Przy okazji, prawie wszyscy kontrolerzy tutaj są starsi ode mnie! Dziwne, że firma ściąga ludzi po 40-tce.

sobota, 30 października 2010

30.10.2010. Dubaj


Rano budzik zadzwonił o 9tej. Zdecydowanie za wcześnie, bo dla mojego organizmu to dopiero siódma. Ale nic, trzeba się ubrać i zejść na śniadanie. Za oknem słońce, trochę cumulusów. W pokojach i na korytarzu męska ekipa sprzątająca. Śniadanie w formie bufetu. Wybór duży, ale dla Brytyjczyków, co lubią od rana fasolkę i ziemniaki. Jest ser, wędliny, humus, orzechy, m.in. włoskie, jajecznica, owoce, budynie... z napojów np. sok z arbuza. Wśród gości zarówno ubrani w jeansy Europejczycy i roznegliżowane Europejki, jak i arabscy faceci w bieli ze szczelnie okrytymi kobietami w czerni.

Południe to najwyższa pora, żeby się wybrać na miasto. Ulice puste (sobota), tylko gdzieniegdzie kręcą się budowlańcy. Bardzo szerokie chodniki, żadnych śmieci, świeżo posadzone palmy i mnóstwo rozpoczętych budów. Wieża Burj Khalifa błyszczy w słońcu i wcale nie wygląda na tak wysoką. Pewnie dlatego, że nie ma jej do czego przyrównać. Kawałek drogi ulicą do tej wieży, a mówili mi, że mieści się zaraz obok hotelu... ;)

Za wieżą znajduje się Dubai Mall, centrum handlowe jak Focus... no, może jak Galeria Mokotów ;) z 1200 sklepami i restauracjami, akwarium i podwodnym zoo, krytym lodowiskiem... Chodzenie po nim potrafi zmęczyć. Sklepy zarówno światowych marek, np. Cerruti 1881, jak i znane z Polski H&M, New Yorker, Camaieu, Bata... trzy Starbucksy (znalazłam jeden), punkty wymiany walut (kurs lepszy niż na lotnisku, 5,05, więc wymieniłam więcej kasy). Ceny ubrań jak w Polsce, podobnie elektronika i kosmetyki. Jedzenie czasem droższe, np. jajka i pomidory nawet dwa razy, ale już torebki piramidki Liptona w cenach jak u nas. Kupiłam podręcznik „Live work explore Dubai“, krem do twarzy z filtrem, plastry na wypadek odcisków i kartę sim do telefonu. Mam emiracką komórkę, zaczynam się zadomawiać ;) W mallu towarzystwo mieszane, dużo porozbieranych Europejczyków, sporo Arabek w czerni i małżeństw – facet na biało z kobietą z czasami z całkowicie zasłoniętą twarzą (nawet bez szpary na oczy) plus ewentualnie normalnie ubrane dziecko. Czasami nastoletni Arabowie w białych strojach i czapkach bejsbolówkach. Z ciekawostek pokoje do modlitw ulokowane w sąsiedztwie toalet.
Jak wyszłam z malla o 18tej (po pięciu godzinach!, a nie widziałam wszystkiego), to już się robiło ciemno. Obok malla jest jezioro, promenada i mostki wokół, a na jeziorze tańczące fontanny. Dzisiaj był pokaz do „I will always love you“ Whitney Huston. Niesamowite. Do tego oświetlona wieża Khalifa robi wrażenie. Jak się okazało, promenadą można dojść dużym skrótem do hotelu. Co prawda gps w komórce chciał mnie ciągnąć na około, ale dokładnie pokazywał moją pozycję i kierunek poruszania się na mapie, więc oszczędziłam ze 2 kilometry.

W hotelu gniazdka brytyjskie, mój adapter nie pasuje do wtyczki od komputera, trzeba było pożyczyć od room service, który się sam przypałętał z pytaniem, czy wszystko ok, cukierkiem i ewidentnie oczekiwaniem bakszyszu. Jak się po chwili okazało, przyniósł nie taki adapter, więc i tak musiałam dzwonić, żeby go wymienili na europejski.

Jest 22:30, pora się zbierać do spania. Muszę jeszcze spakować rzeczy, bo o 9:30 przyjeżdża kierowca, który ma mnie zabrać do firmy, a później chyba do nowego tymczasowego miejsca zamieszkania.


Hotel Qamardeen

Wieża Burj Khalifa

"Stare miasto" w Dubaju

Akwarium w Duabi Mall

Lodowisko w Dubai Mall

Dubai Mall

Toalety, telefon, i... sala do modlitwy

Wieżowiec The Address przy Dubai Mall

Tańcząca fontanna

Tańcząca fontanna

Dubai Mall

Burj Khalifa

29.10.2010. Początek

Zaczęło się wczoraj, 28go, podróżą pociągiem do Warszawy, dźwiganiem dwóch waliz po schodach z Centralnego. Większa, jak się okazało, miała 22,3 kg. Waga mniejszej, podręcznej, też przekraczała przepisowe 8 kg. Plus torebka. Autobusem do hetelu Courtyard by Mariott an Okęciu, który oferował „one minute deal“ z king size bed i śniadaniem za jedyne 250 zł. Później już tylko zaciągnąć walizy z parkingu przed hotelem windami i po korytarzach do pokoju i spać.

Właściwie to zaczęło się rok temu, też w październiku... Facebook, grupa dla kontrolerów z całego świata, dyskusja o tym, gdzie oferują zatrudnienie, post S. z ZEA sprzed kilku miesięcy. Napisałam do niej. Odpowiedziała, że w tym roku mają chyba komplet, ale podała namiar do faceta od rekrutacji. Wysłałam cv. Adres email nie zadziałał. Podała mi drugi. Tym razem poszło. Odpowiedź przyszła w maju. Facet poprosił o przesłanie wszystkich licencji i elpaca. W lipcu napisał, że moje papiery zostały zaaprobowane przez tamtejszy urząd lotnictwa. Przesłał szczegóły zatrudnienia, wyraził chęć rozmowy telefonicznej, po czym... wyjechał na 6-tygodniowy urlop. I znów S. dała namiar do jego zastępcy. Po dwóch rozmowach z A., nie kwalifikacyjnych, raczej w celu omówienia warunków kontraktu i po (w końcu) jednej rozmowie z D., padł termin końca października jako daty wylotu. W międzyczasie o kontrakcie trzeba było poinformować Adriana oraz szefostwo. Adrian przyjął wieść po męsku, zawiózł do Warszawy prośbę o urlop bezpłatny (odpowiedź: damy jej szansę, może jej się nie spodoba i wróci). Kontrakt przyszedł mailem, bilet i wiza kurierem, na kilka dni przed wylotem.

Piątek rano, budzik o 7.30, prysznic, bardzo obfite śniadanie w hotelu, i spacerek z walichami na terminal. Na dworze podnosząca się poranna mgła, kilka stopni na plusie. Pani w check-inie nie zareagowała na bagaż przekraczający limit wagowy, ani na „Annakarolina“ na boardingu (jakiś Arab spisał tak z paszportu przy wystawianiu biletu). Kontrola bezpieczeństwa, chwila na telefon i darmowy internet od ING, boarding, o 11:37 start A319 linii Austrian do Wiednia. Na pokładzie do wyboru – czekoladka Milkyway lub jabłko. I napoje. Samolot w połowie pusty. Po godzinie lotu widok na zamglony Wiedeń i Alpami w tle, na lotnisku słońce i +9 stopni. Terminal niewielki (pojęcie względne), bez ruchomych chodników, przejście do strefy non-Schengen z kontrolą paszportową zajęło z 10 minut. Jak się okazało, też mają bezpłatny internet. Boarding – pełno pchających się ruskich, nie rozumiejących, że na początku zapraszani są pasażerowie z tylnych rzędów. Samolot pełen, miejsca do siedzenia jakoś mało, na szczęście to tylko 5 godzin lotu. Entertainment system niby jest, ekraniki we wszystkich fotelach... niestety nie wszystkie działają. Mój też nie. Jako rekompensatę dostaję płytę cd z austriackim jazzem L Wyjątkowo smaczny obiad (zapiekany makaron z serem , pieczarkami i wędliną z indyka). Nudy, nudy, lot na wschód, przez Morze Czarne z ominięciem Turcji, chmury, ciemno, przez Iran (bezchmurnie) Zatokę Perską (na koniec lotu kanapka z niewiadomo czym), nad Dubajem (z mojego okna widok na Sharjah i Ajman), zakręt i lądowanie (21:17) od strony lądu. Długie kołowanie, stanowisko nie pod głównym terminalem tylko gdzieś przy cargo. Autobus do terminala. Przejście do hali ze stanowiskami odprawy paszportowej. Z 15 czynnych stanowisk, przy każdym Arab w tradycyjnym białym stroju z chustą na głowie i twarzą wyrażającą coś między znudzeniem a odrazą. Do każdego stanowiska osobna kolejka. Pomysł amerykański z jedną kolejką do wszystkich stanowisk oraz znacznie bardziej mi się podoba. A zwłaszcza to, że zanim się stanie w kolejce, ktoś sprawdza ci papiery i mówi, pokazuje gdzie iść... Po 20 minutach stania, po dojściu do okienka dowiaduję się, że trzeba było wcześniej pójść piętro niżej, na skan siatkówki! Ok, schodami w dół, kilka stanowisk, kolejki jak cholera, pani z napisem „Can I help you?“ na koszulce pokazuje mi kolejkę „Tylko dla kobiet“. Kolejne 20 minut, z próbującymi się przepchnąć ruskimi i hinduskami. Wreszcie, zezowaty urzędnik, z niemiłym półuśmiechem, zrobił skan oka i przybił na wizie pieczątkę, więc można wrócić do kolejki na górze. Tym razem nieco krócej (15 minut?), kolejny niezadowolony pogranicznik przejrzał paszport, wbił pieczątki, później skan bagażu podręcznego pod kątem celnym (bez kolejki!) i można iść po bagaż. Walizka już dawno stała zdjęta z taśmociągu, razem z grupą innych (uff, nie jestem ostatnia J , a wychodzę po ponad półtorej godziny od lądowania). W hali przylotów szybka wymiana na początek 20 Euro po 4,89 na ichnią walutę. Przed halą duszne powietrze, 30 stopni na plusie, i tłum czekających. Po chwili znalazłam kierowcę z hotelu Quamardeen. Poszliśmy do białej terenówki, dostałam mokry ręcznik do odświeżenia i wodę mineralną. Dojazd do hotelu zajął z 10-15 minut. Autostradą, po obu stronach której stoją nowoczesne wieżowce. Po drodze minęliśmy Dubai Mall. Blisko niego widać było dolne piętra wieży Burj Khalifa. I już podjazd hotelu. Boy zajął się walizkami, dostałam kartę do pokoju i windą na górę. W pokoju połączenie nowoczesności (łazienka za szybą, obok łóżka) z koronkowymi ozdobami na ścianach. Przewodowy darmowy internet. Gniazdka na 3 bolce, chyba brytyjskie. Oby nie wszędzie były takie, bo będę musiała kupić więcej przejściówek. Z ciekawostek – w szafie cennik pokoi. Moja firma ma ogromny upust, normalna cena za noc w tym pokoju to 2150 ichnich (1.700 PLN!!!). Po krótkiej rozmowie z mama na skypie (niestety pisanej, jakość połączenia głosowego beznadziejna) i chwili na obejrzenie wiadomości na CNN (ładunek wybuchowy w paczce z Jemenu), o 1 w nocy (23 czasu polskiego) idę spać.

A319 na Okęciu przed startem do Wiednia
Zamglony Wiedeń, w tle Alpy
Wiedeń
Lotnisko w Wiedniu
Lotnisko w Wiedniu


Pokój w hotelu Qamardeen