wtorek, 21 czerwca 2011

Kenia, dzień 5.


W ośrodku nad jeziorem Naivasha najchętniej zostałabym tydzień, ale już rano wyjechaliśmy do Masai Mara. Z 250 km, pierwsze 70 prowadziło po dobrej jakości asfaltowej szosie. Dalej, była droga dziurawa jak ser (momentami z przewagą dziur nad asfaltem), z poobrywanymi krawędziami. Kierowca jechał albo dwoma kołami po poboczu, lewym lub prawym, albo całkiem obok jezdni. Wreszcie asfalt też się skończył i ostatnie kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy już po drodze gruntowej, pełnej kamieni. Na taką trasę znacznie lepiej od vana nadawałby się samochód terenowy.
Tym razem lodge znajdował się na terenie parku. A właściwie dwa lodge, bo grupa mieszkała w jednym, a ja, ponieważ rezerwowałam wycieczkę na ostatnią minutę, w innym. Miałam chyba szczęście, bo mój Keekorok Lodge składał się z eleganckich domków kempingowych, natomiast grupa mieszkała w luksusowych, ale, namiotach. Keekorok Lodge jest najstarszy w parku i szczyci się znanymi gośćmi, m.in. księciem Karolem.
Po lunchu (bez rewelacji, bo nie lubię jeść w pojedynkę), pojechaliśmy na popołudniowe safari. Masai Mara jest najbardziej znanym i przez to oblężonym przez turystów parkiem. Co chwilę napotykaliśmy inne vany i samochody terenowe. Udało nam się zobaczyć lwy – najpierw młode lwiątko zajadające zebrę, później trzy śpiące dorosłe osobniki. Na koniec trafił się szakal i trzy gepardy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz