Dziś mija pół roku od mojego wyjazdu do ZEA. Osiągnięcia z ostatnich 6 miesięcy: zdobycie uprawnień kontrolera lotniska w Szardży, kupno nowego Subaru, wynajęcie i umeblowanie apartamentu na 45. piętrze wieżowca w centrum Dubaju, z widokiem na Zatokę Perską. I to prawie bez ruszania oszczędności z Polski. Oraz dobre samopoczucie.
piątek, 29 kwietnia 2011
piątek, 22 kwietnia 2011
Lot do domu
Ostatni dyżur przed urlopem skończyłam o 5:45 rano. Pospałam do południa, później pojechałam do Mirdifu, żeby zrobić ostatnie zakupy, umyć samochód (wytrzymałam z bokami brudnymi po ostatniej burzy) i zawieźć moje dwie rośliny, które dostałam na „parapetówę”, do kontrolera O. Jego dziewczyna zgodziła się zaopiekować nimi podczas mojej 3-tygodniowej nieobecności.
Po powrocie zabrałam się za pakowanie, obiad, a później próbowałam się przespać – bezskutecznie. O 23 zamówiłam taksówkę, która zjawiła się po 15 minutach. Za kurs na lotnisko zapłaciłam 45 aed. Odprawiłam się (z jakiegoś powodu nie mogłam tego zrobić przez Internet), przeszłam się po strefie wolnocłowej i o 2 w nocy wyleciałam z Dubaju do Wiednia. Boeing 767 Austrian Airlines sprawiał wrażenie wysłużonego. Miejsca mało, entertainment system kiepski (ale działał, w przeciwieństwie do ostatniego razu), niby była mapa i widok z kamery na kadłubie, ale wyłączyli je na start i lądowanie. Za to personel pokładowy zachowywał się cicho, w trakcie całego nocnego lotu światła były przygaszone, nawet w czasie posiłków; nie zaserwowali pasażerom ostrej pobudki jak to zwykle robią np. w Air France. Dlatego udało mi się, mimo dużych turbulencji, przekimać ze trzy godziny.
Przed 6 rano wylądowaliśmy w Wiedniu. Poprzednia noc w Dubaju była bardzo ciepła, ok. 30 stopni. Stolica Austrii przywitała słońcem, ale temperaturą +3… Samolot do Warszawy miałam o 12:50, więc pojechałam do centrum miasta. Zarówno na stronie internetowej lotniska, jak i w terminalu, promuje się połączenie CAT (City Airport Train) – 16 minut, bez przystanków, za jedyne 10 Euro w jedną stronę. A wystarczy się rozejrzeć i przejść na drugi peron, żeby dojechać do miasta kolejką (S-Bahn) w 24 minuty, za 3,60. W pociągu z trudem udało mi się nie zasnąć. Widoki zielonych pól po drodze stanowiły miłą odmianę od żółtego piasku pustyni, przez którą jadę do pracy.
W cztery godziny złaziłam centrum Wiednia, od parku miejskiego, przez starówkę z katedrą św. Szczepana, pałac Hofburg, parlament, ratusz, kościół wotywny, z powrotem pod katedrę. Myślałam, że nogi tam zostawię ;) Do stacji Wien Mitte, z której odchodzi pociąg na lotnisko, dojechałam dwa przystanki metrem.
Niechcący przeszmuglowałam wodę do samolotu. Po prostu w Wiedniu kupiłam półlitrową butelkę wody gazowanej i zapomniałam ją dopić przed przejściem przez kontrolę bezpieczeństwa. Przeskanowali mi plecak dwa razy, po czym pani wzięła go na bok i pytając, czy mam w nim płyny, wyjęła spod lady pusty plastikowy woreczek. Ja na to, że wszystko jest w woreczku – wyciągnęłam go z plecaka i pokazałam. „Ok., ale następnym razem wyjmij go przed kontrolą”. Dopiero czekając na wpuszczenie do samolotu przypomniałam sobie, że mam jeszcze w plecaku butelkę z wodą…
Lot do Warszawy, Fokkerem 70, trwał godzinę. Po drodze widać było ośnieżone szczyty Tatr. Na Okęciu odebrałam walizkę i odprawiłam się na lot do Bydgoszczy. Samolot był opóźniony, ale zamiast ATRa 42 podstawili dopiero co wycofanego z floty Embraera 145. Lot był wyjątkowo krótki, wyglądało jakby pilot bardzo się spieszył. Na lotnisku ta sama mała płyta postojowa, dwa samolociki, śmigłowiec... prawie nic się nie zmieniło :)
poniedziałek, 18 kwietnia 2011
Nie ufaj Francuzom c.d. i trzymaj się z dala od Pakistańczyków
Mój ostatni cykl dyżurów przed lotem do domu. Jak zwykle pierwszego dnia, przyjechałam na ostatnią minutę, bo nigdy nie mogę się wygrzebać na 8 rano. Weszłam na wieżę, żeby zobaczyć, że służbę przejmuje R., pakistański kontroler, instruktor i egzaminator w jednym. Facet nie jest wpisany w grafik, siedzi w biurze, ale musi wyrobić godziny na stanowisku. Podeszłam i pytam, co jest, a on na to, że teraz on będzie pracował, a ja mam sobie zrobić przerwę. Wkurzyłam się, bo nie po to wstaję rano i jadę do pracy, żeby zaczynać dzień od nic-nie-robienia. Powiedziałam, że wrócę za godzinę i zeszłam na kawę do Costy. Tam spotkałam szefa A. i kontrolerkę, specjalistkę od układania grafików, J. Po niecałej godzinie zaczęłam się zbierać na górę, gdy dostałam sms-a od R. z hasłem „przyjdź na 11:15”. Tchórz, nie raczył zapytać, czy mam coś przeciwko, ani powiedzieć mi w twarz, że chce pracować dłużej. Po wejściu na górę, traktowałam go jak powietrze. Kilka godzin później, już pod koniec mojego dyżuru, zobaczyłam w komórce dwa nieodebrane połączenia od niego (zawsze wyłączam dźwięk, gdy jestem na wieży). Nie pofatygowałam się, żeby oddzwonić.
Jakby tego było mało. Tydzień wcześniej miałam przekazać sekretarce 600 aed na bilety lotnicze. Ponieważ miałam popołudniowo-nocne dyżury, kiedy to biuro jest zamknięte, a później wolne, dałam kasę Francuzowi, bo on akurat pracował rano. Gdy zeszłam do biura tego fatalnego poranka, M. powiedziała, że F. nie dał jej tych pieniędzy! Zadzwoniłam do F., a on zapytał, czy włożyłam mu kasę do torby. Odparłam, że nie, dałam do ręki i powiedziałam, co ma z nią zrobić. Zapomniał! Po kilku dniach znalazł pieniądze w torbie i dziwił się, skąd są. Myślał, że w kawiarni się pomylili i wydali mu 500 aed zamiast 5! Teraz zaczął urlop, ale akurat jutro będzie na lotnisku, to przyniesie pieniądze… NIE UFAJ FRANCUZOM!
Następnego dnia profilaktycznie miałam przy sobie 600 aed, na wypadek, gdyby F. nie pojawiła się na lotnisku. Ale dotarł. Z kasą. Za to ja zostałam wezwana do szefa A. Po pierwsze dlatego, że R. poszedł do niego na skargę, że niby byłam zła, że nie kazali mi przyjść później do pracy. Musiałam wyjaśniać, że wkurzył mnie sposób, w jaki Pakistańczyk „wepchnął” się na moją działkę. Poza tym, skoro facet musi wyrobić godziny, to niech go wpiszą w dyżury, a nie, że on przychodzi kiedy chce i zmusza innych do bezproduktywnego siedzenia lub kręcenia się po terminalu, bo nawet pokoju socjalnego nie mamy.
Drugim powodem wezwania do szefa okazał się być wypadek Cessny sprzed miesiąca. Nikt by się nim nie przejął, gdyby nie to, że tydzień temu druga Cessna z tej samej szkoły w podobny sposób zakończyła lot i tutejszy ULC wszczął dochodzenie. Musiałam słuchać taśm z momentu zdarzenia, a następnie zostałam poinformowana przez R. (a jakże), jakie błędy popełniłam. Otóż, pierwszym błędem było moje pytanie „Are you ok.?” do pilota, bezpośrednio po tym, jak zatrzymał się na pasie zieleni (a dokładniej ubitego piachu z kępami chwastów) między pasem a drogami kołowania. Według nieomylnego Pakistańczyka, poprawna frazeologia w takim wypadku to „Confirm operations normal” – mimo, że jak sam stwierdził, w podręczniku frazeologii ani w „czterech czwórkach” takiego sformułowania nie ma. Drugi i najpoważniejszy błąd to moje pytanie „Are you able to taxi to TWY A?”. Jak się okazuje, nie miałam prawa pytać pilota, czy jest w stanie samodzielnie skołować, żeby nie zakłócać pracy lotniska. Nie ważne, że to mała Cessna 172, która po prostu zjechała z pasa, nie wywróciła się i nie zakopała w piachu, że samolot tego typu jest przystosowany do kołowania po miękkim podłożu, startów z trawy itp. Miałam kazać mu pozostać na miejscu, zawołać służby naziemne i zablokować sobie lotnisko na pół godziny. Ok., przyjęłam uwagi do wiadomości, chociaż zaznaczyłam, że się z nimi nie zgadzam. R. przygotował dokument, w którym napisał, że omówiliśmy warianty postępowania w takich sytuacjach. Słowem nie wspomniał, że popełniłam jakiś błąd czy ponoszę za coś winę – takiego oświadczenia bym nie podpisała.
O tym zdarzeniu napisałam do S., doświadczonego kontrolera z USA, wtedy miał wtedy ze mną służbę, a obecnie jest na urlopie. Wyśmiał R. i A. i stwierdził, że poradziliśmy sobie świetnie i wszystko zrobiliśmy adekwatnie do sytuacji.
Jakby tego było mało. Tydzień wcześniej miałam przekazać sekretarce 600 aed na bilety lotnicze. Ponieważ miałam popołudniowo-nocne dyżury, kiedy to biuro jest zamknięte, a później wolne, dałam kasę Francuzowi, bo on akurat pracował rano. Gdy zeszłam do biura tego fatalnego poranka, M. powiedziała, że F. nie dał jej tych pieniędzy! Zadzwoniłam do F., a on zapytał, czy włożyłam mu kasę do torby. Odparłam, że nie, dałam do ręki i powiedziałam, co ma z nią zrobić. Zapomniał! Po kilku dniach znalazł pieniądze w torbie i dziwił się, skąd są. Myślał, że w kawiarni się pomylili i wydali mu 500 aed zamiast 5! Teraz zaczął urlop, ale akurat jutro będzie na lotnisku, to przyniesie pieniądze… NIE UFAJ FRANCUZOM!
Następnego dnia profilaktycznie miałam przy sobie 600 aed, na wypadek, gdyby F. nie pojawiła się na lotnisku. Ale dotarł. Z kasą. Za to ja zostałam wezwana do szefa A. Po pierwsze dlatego, że R. poszedł do niego na skargę, że niby byłam zła, że nie kazali mi przyjść później do pracy. Musiałam wyjaśniać, że wkurzył mnie sposób, w jaki Pakistańczyk „wepchnął” się na moją działkę. Poza tym, skoro facet musi wyrobić godziny, to niech go wpiszą w dyżury, a nie, że on przychodzi kiedy chce i zmusza innych do bezproduktywnego siedzenia lub kręcenia się po terminalu, bo nawet pokoju socjalnego nie mamy.
Drugim powodem wezwania do szefa okazał się być wypadek Cessny sprzed miesiąca. Nikt by się nim nie przejął, gdyby nie to, że tydzień temu druga Cessna z tej samej szkoły w podobny sposób zakończyła lot i tutejszy ULC wszczął dochodzenie. Musiałam słuchać taśm z momentu zdarzenia, a następnie zostałam poinformowana przez R. (a jakże), jakie błędy popełniłam. Otóż, pierwszym błędem było moje pytanie „Are you ok.?” do pilota, bezpośrednio po tym, jak zatrzymał się na pasie zieleni (a dokładniej ubitego piachu z kępami chwastów) między pasem a drogami kołowania. Według nieomylnego Pakistańczyka, poprawna frazeologia w takim wypadku to „Confirm operations normal” – mimo, że jak sam stwierdził, w podręczniku frazeologii ani w „czterech czwórkach” takiego sformułowania nie ma. Drugi i najpoważniejszy błąd to moje pytanie „Are you able to taxi to TWY A?”. Jak się okazuje, nie miałam prawa pytać pilota, czy jest w stanie samodzielnie skołować, żeby nie zakłócać pracy lotniska. Nie ważne, że to mała Cessna 172, która po prostu zjechała z pasa, nie wywróciła się i nie zakopała w piachu, że samolot tego typu jest przystosowany do kołowania po miękkim podłożu, startów z trawy itp. Miałam kazać mu pozostać na miejscu, zawołać służby naziemne i zablokować sobie lotnisko na pół godziny. Ok., przyjęłam uwagi do wiadomości, chociaż zaznaczyłam, że się z nimi nie zgadzam. R. przygotował dokument, w którym napisał, że omówiliśmy warianty postępowania w takich sytuacjach. Słowem nie wspomniał, że popełniłam jakiś błąd czy ponoszę za coś winę – takiego oświadczenia bym nie podpisała.
O tym zdarzeniu napisałam do S., doświadczonego kontrolera z USA, wtedy miał wtedy ze mną służbę, a obecnie jest na urlopie. Wyśmiał R. i A. i stwierdził, że poradziliśmy sobie świetnie i wszystko zrobiliśmy adekwatnie do sytuacji.
sobota, 16 kwietnia 2011
Kwietniowa burza
Przez miesiąc jeździłam na zajęcia jogi i pilatesa do Jumeira City Centre. Średnio cztery razy w tygodniu, żeby jak najlepiej wykorzystać miesięczny karnet za obłędną cenę 700 aed. W niedzielę po zajęciach umyłam samochód, najdrożej jak dotychczas, bo za 45 aed. Przyjechałam do mieszkania i zaczęło grzmieć. Pioruny waliły ze dwie godziny, a później się rozpadało. Nie ulewnie, po prostu padało, może następne dwie godziny. Gdy rano wyjechałam na kolejne zajęcia, trafiłam na ogromne kałuże, a w niektórych miejscach Jumeiry na całe zalane ulice (z powodu braku kanalizacji deszczowej). Oczywiście po takiej przejażdżce boki auta nadawały się znowu do mycia.
![]() |
Kwietniowa burza |
Cały następny tydzień było ciepło, powyżej 30 stopni, ale pochmurno, tak, że zaczęło mi już brakować słońca ;)
czwartek, 31 marca 2011
Dokumenty
Po prawie dwóch miesiącach od egzaminu, dostałam licencję. To znaczy ksero, oryginał dadzą mi, jak dotrze okładka, bo na razie przyszedł tylko 8-stronicowy „środek“. Jest inna niż polska, bo ze zdjeciem, ważna dwa lata.
Kilka dni wcześniej dostałam też lotniskowe prawo jazdy. Mogę jeździć po lotnisku służbowym autem (mamy dwa: Toyotę Forturner i mniejszego od niej Hyundaia) na inspekcje, które są obowiązkiem kontrolera pracującego na porannej zmianie. Nie miałam wcześniej przeszkolenia, byłam tylko kilka razy na objeździe jako pasażer, teraz sama musiałam choćby znaleźć włącznik „koguta“ i opanować obsługę radia. Pierwsza inspekcja przebiegła bez przygód, w czasie drugiej znalazłam na pasie martwego ptaka, którego później zgarnął dyżurny.
piątek, 25 marca 2011
Housewarming party
21 marca zorganizowałam „parapetówę“. Pojawili się prawie wszyscy zaproszeni znajomi z pracy. A. wpadła wcześniej i pomogła mi przygotować jedzenie. Dzień wcześniej kupiłam nową zabawkę – robota Kitchenaid, którego od dawna planowałam przywieźć ze Stanów, ale przeszkodę stanowiła jego waga (12 kg). W Dubaju kosztuje trochę więcej niż w Ameryce, ale znacznie mniej niż w Europie. No i jest już przystosowany do napięcia 230V.
Większość gości miała problemy z trafieniem, mimo, że wraz z zaproszeniem wysłałam instrukcję dojazdu. Po prostu, obecnie do Churchilla prowadzi tylko jedna droga, jeśli minie się skręt na nią, to „game over“, trzeba się sporo cofnąć i zacząć od początku.
Dostałam dwie rośliny doniczkowe - krotona i storczyka - wreszce mam coś zielonego w mieszkaniu. Tylko komu je zostawię, jak pojadę na święta do Polski?
Spotkanie się udało, wszystkim podobało się mieszkanie i widok z 45. piętra. Jedzenie też smakowało. Bałam się, że przygotowałam za mało, a zostało mi na cały tydzień. To samo z piwem – mimo braku pozwolenia na alkohol, kupiłam i przywiozłam z Mirdifu (przewóz też jest zakazany) karton pełen butelek australijskiego Fostera. Starczy mi jeszcze na parę imprez.
niedziela, 20 marca 2011
High drama week
„Morning one“, pierwszy dyżur w cyklu 6 dni pracy - 4 dni wolne, okazał się jednym z najgorszych do tej pory. Na lotnisku w Dubaju operacje odbywały się tylko na jednym pasie (z drugiego usuwano nagromadzoną gumę z samolotowych opon), co generowało opóźnienia u nich i u nas, ze względu na wspólną kontrolę zbliżania i te same drogi odlotowe. Gdy przejmowałam służbę, zbliżanie życzyło sobie 5-cio minutowe separacje między startami, niedługo później doszło do tego, że musiałam z nimi uzgadniać, czy mogę zezwolić na uruchomienie kolejnego samolotu. Presja czasu, ciągłe telefony, hasła typu „albo startuje teraz, albo będzie czekał 10 minut na kolejną lukę“, gdy wiem, że samolotowi kołujacemu do pasa wzbicie się w powietrze zabierze co najmniej dwie minuty, do tego roboty przy pasie... Po dwóch godzinach schodziłam z dyżuru mocno zestresowana. Czy mogło być gorzej? Mogło. Przejmuję działkę od S. Szkolna Cessna 172 ma zezwolenie na lądowanie, za nią podchodzi saudyjskie cargo. Kończę zaznajamiać się z sytuacją, gdy S. woła „Patrz, co on robi!“ Cessna dostała podmuch wiatru nad pasem, pilotowi udało się wyrównać maszynę, ale skosiła lampę krawędziową i wyjechała z pasa na piach. Pytam „Wszystko w porządku?“ - „Tak“. „Możesz skołować?“ - „Sprawdzę“. „Nie, nie mogę“. Cessna utknęła w piachu między pasem a równoległą drogą kołowania. Komenda do saudyjskiego cargo – „Go around“. Przez następne pół godziny ja przy radiu ze strażą i innymi służbami portowymi wyciągającymi samolot z piachu, S. przy telefonie ze zbliżaniem i „wszystkimi świętymi“, których trzeba zawiadomić, pas zamknięty, samoloty w holdingu... Bez obecności S., który jeszcze napisał i wysłał raport, byłoby zdecydowanie trudniej.
Ostatni dyżur przed weekendem, „night one“. Piąta rano. Jeszcze 45 minut i jadę spać. Do startu kołuje Ił-76. Dyktuję mu zezewolnie na lot. W trakcie potwierdzania zgody przez pilota, łączność się urywa. Padła podstawowa radiostacja. Jak się po chwili okazało, radio naziemne, atis, częstotliwość alarmowa, nasłuch na zbliżanie też. Próbuję włączyć stare radio zapasowe – bez skutku. Asystent też próbuje i nic. Jest jeszcze radio przenośne – nie naładowane. Na szczęście działają telefony. Informuję zbliżanie, asystent dzwoni do techników. Samolot czeka przed pasem, pewnie próbuje się dowołać. Po kilku minutach pojawia się technik, coś się spaliło na podstacji. Udaje mu się uruchomić zapasowe radio i mam łączność z samolotem, daję mu zezwolenie na start. Wkrótce potem naprawiają podstawową radiostację. Przypominam sobie, że kilka godzin wcześniej informowano nas, że padło oświetlenie w strefie wolnocłowej. Stare to lotnisko... Kończę wypisywać raport i pojawia się A., koniec dyżuru :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)