poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Nie ufaj Francuzom c.d. i trzymaj się z dala od Pakistańczyków

Mój ostatni cykl dyżurów przed lotem do domu. Jak zwykle pierwszego dnia, przyjechałam na ostatnią minutę, bo nigdy nie mogę się wygrzebać na 8 rano. Weszłam na wieżę, żeby zobaczyć, że służbę przejmuje R., pakistański kontroler, instruktor i egzaminator w jednym. Facet nie jest wpisany w grafik, siedzi w biurze, ale musi wyrobić godziny na stanowisku. Podeszłam i pytam, co jest, a on na to, że teraz on będzie pracował, a ja mam sobie zrobić przerwę. Wkurzyłam się, bo nie po to wstaję rano i jadę do pracy, żeby zaczynać dzień od nic-nie-robienia. Powiedziałam, że wrócę za godzinę i zeszłam na kawę do Costy. Tam spotkałam szefa A. i kontrolerkę, specjalistkę od układania grafików, J. Po niecałej godzinie zaczęłam się zbierać na górę, gdy dostałam sms-a od R. z hasłem „przyjdź na 11:15”. Tchórz, nie raczył zapytać, czy mam coś przeciwko, ani powiedzieć mi w twarz, że chce pracować dłużej. Po wejściu na górę, traktowałam go jak powietrze. Kilka godzin później, już pod koniec mojego dyżuru, zobaczyłam w komórce dwa nieodebrane połączenia od niego (zawsze wyłączam dźwięk, gdy jestem na wieży). Nie pofatygowałam się, żeby oddzwonić.

Jakby tego było mało. Tydzień wcześniej miałam przekazać sekretarce 600 aed na bilety lotnicze. Ponieważ miałam popołudniowo-nocne dyżury, kiedy to biuro jest zamknięte, a później wolne, dałam kasę Francuzowi, bo on akurat pracował rano. Gdy zeszłam do biura tego fatalnego poranka, M. powiedziała, że F. nie dał jej tych pieniędzy! Zadzwoniłam do F., a on zapytał, czy włożyłam mu kasę do torby. Odparłam, że nie, dałam do ręki i powiedziałam, co ma z nią zrobić. Zapomniał! Po kilku dniach znalazł pieniądze w torbie i dziwił się, skąd są. Myślał, że w kawiarni się pomylili i wydali mu 500 aed zamiast 5! Teraz zaczął urlop, ale akurat jutro będzie na lotnisku, to przyniesie pieniądze… NIE UFAJ FRANCUZOM!

Następnego dnia profilaktycznie miałam przy sobie 600 aed, na wypadek, gdyby F. nie pojawiła się na lotnisku. Ale dotarł. Z kasą. Za to ja zostałam wezwana do szefa A. Po pierwsze dlatego, że R. poszedł do niego na skargę, że niby byłam zła, że nie kazali mi przyjść później do pracy. Musiałam wyjaśniać, że wkurzył mnie sposób, w jaki Pakistańczyk „wepchnął” się na moją działkę. Poza tym, skoro facet musi wyrobić godziny, to niech go wpiszą w dyżury, a nie, że on przychodzi kiedy chce i zmusza innych do bezproduktywnego siedzenia lub kręcenia się po terminalu, bo nawet pokoju socjalnego nie mamy.

Drugim powodem wezwania do szefa okazał się być wypadek Cessny sprzed miesiąca. Nikt by się nim nie przejął, gdyby nie to, że tydzień temu druga Cessna z tej samej szkoły w podobny sposób zakończyła lot i tutejszy ULC wszczął dochodzenie. Musiałam słuchać taśm z momentu zdarzenia, a następnie zostałam poinformowana przez R. (a jakże), jakie błędy popełniłam. Otóż, pierwszym błędem było moje pytanie „Are you ok.?” do pilota, bezpośrednio po tym, jak zatrzymał się na pasie zieleni (a dokładniej ubitego piachu z kępami chwastów) między pasem a drogami kołowania. Według nieomylnego Pakistańczyka, poprawna frazeologia w takim wypadku to „Confirm operations normal” – mimo, że jak sam stwierdził, w podręczniku frazeologii ani w „czterech czwórkach” takiego sformułowania nie ma. Drugi i najpoważniejszy błąd to moje pytanie „Are you able to taxi to TWY A?”. Jak się okazuje, nie miałam prawa pytać pilota, czy jest w stanie samodzielnie skołować, żeby nie zakłócać pracy lotniska. Nie ważne, że to mała Cessna 172, która po prostu zjechała z pasa, nie wywróciła się i nie zakopała w piachu, że samolot tego typu jest przystosowany do kołowania po miękkim podłożu, startów z trawy itp. Miałam kazać mu pozostać na miejscu, zawołać służby naziemne i zablokować sobie lotnisko na pół godziny. Ok., przyjęłam uwagi do wiadomości, chociaż zaznaczyłam, że się z nimi nie zgadzam. R. przygotował dokument, w którym napisał, że omówiliśmy warianty postępowania w takich sytuacjach. Słowem nie wspomniał, że popełniłam jakiś błąd czy ponoszę za coś winę – takiego oświadczenia bym nie podpisała.

O tym zdarzeniu napisałam do S., doświadczonego kontrolera z USA, wtedy miał wtedy ze mną służbę, a obecnie jest na urlopie. Wyśmiał R. i A. i stwierdził, że poradziliśmy sobie świetnie i wszystko zrobiliśmy adekwatnie do sytuacji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz