niedziela, 19 czerwca 2011

Kenia, dzień 3.


Wstałam o 6, poranek był bezchmurny, więc przed śniadaniem udało mi się zrobić zdjęcia Kilimandżaro. Trochę mało śniegu na szczycie ;) Śniadanie w formie bufetu nie zachwyciło wyborem – głównie ciepłe dania, które wg mnie nadają się na obiad, żadnych serów, ale przynajmniej robili omlety i naleśniki.

Kilimandżaro o wschodzie słońca
O 7 ruszyliśmy na siedmiogodzinne safari. Początkowo miały być dwie wycieczki 2-godzinne, ale ze względu na odległość parku od hotelu, James zaproponował jedno dłuższe. Dzięki temu mogliśmy się zapuścić daleko w głąb parku. Z upływem godzin zwierzęta przestały robić na nas wrażenie. Tego dnia po raz pierwszy widzieliśmy hipopotamy.
Po lunchu masajski wojownik zaprowadził nas do swojej wioski. Po drodze minęliśmy nieczynne lądowisko. W parku Amboseli jest czynny pas startowy, podobno codziennie o 8 ląduje tam jeden samolot z Nairobi. W wiosce przywitał nas wódz, któremu uiściliśmy opłatę w wysokości 30 dolarów od osoby, z przeznaczeniem na szkołę i wodociąg. Masajowie przywitali nas tańcem (trzeba było się przyłączyć), pokazali, jak rozpala się ogień, zaprosili do obejrzenia wnętrz ich chat zbudowanych z gałęzi i krowiego łajna, pokazali szkołę. Oczywiście trzeba było kupić trochę wyrobów z drewna i koralików. Aż nieprawdopodobne, że oni naprawdę żyją w takich warunkach, bez wody, elektryczności i telewizji satelitarnej. Chociaż zdawało mi się, że jednemu z wojowników zadzwoniła komórka.

Nieczynny pas startowy

W masajskiej wiosce

Przed masajska chatą, z wodzem wioski

sobota, 18 czerwca 2011

Kenia, dzień 2.


Obudziłam się o 6:30, zeszłam na śniadanie. Do wyboru dania angielskie (fasolka, kiełbaski), naleśniki, różne wędliny, chleb bananowy, banany w sosie pomarańczowym, dziwne owoce w rodzaju drzewnego pomidora. Herbata lub kawa (obie z mlekiem).
Po śniadaniu wróciłam do pokoju. Na korytarzu facet z obsługi zawołał do mnie „jambo“- ciekawe czemu takie „cześć“ w języku swahili od razu poprawia humor?
O ósmej przy recepcji czekał kierowca James i reszta grupy – Amanda i Anderson z Kanady, Angela z USA i Jen z Malezji. Za środek transportu miał nam służyć van przystosowany do safari, tzn. z podnoszonym dachem, miejscem do stania na środku i jednoosobowymi siedzeniami przy oknach.
Z Nairobi wyruszyliśmy na południe do Amboseli, główną drogą Kenii, prowadzącą do Mombasy. Przejechanie 250 km zajęło nam 4 godziny. Szczególnie na początku, w obu kierunkach ciągnęły się sznury ciężarówek. Zaraz za Nairobi, z asfaltowej, droga zmieniła się w bity trakt – podobno z powodu przebudowy. Później, praktycznie do samego parku, biegła już jednopasmowa droga asfaltowa.

"Autostrada" Nairobi - Mombasa
Krajobraz stanowiły głównie równiny-sawanny, czasem pagórki. Przy Nairobi było kilka fabryk cementu. Dalej, co pewien czas widać było osady ludzkie, zazwyczaj w postaci grupy szop skleconych z kawałków drewna i blachy falistej, zdarzały się też murowane budynki. Najczęściej przy takich osadach wzdłuż szosy kwitł handel i zatrzymywały się ciężarówki. W rzędzie takich szop przy drodze, znajdowała się jedna, równie obskurna jak pozostałe, i podobnie jak reszta wielkości garażu, z napisem „hotel“. Później James powiedział, że ta nazwa oznacza bar. W jednej z takich wiosek zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej (na szczęście nie wzbudzając zainteresowania miejscowych), ale normalny postój mieliśmy już na ogrodzonym parkingu dla turystów, na którym znajdował się sklep z pamiątkami i czyste toalety (chociaż bez mydła). James poinformował nas, że będziemy się zatrzymywać tylko w takich miejscach, ze względu na dostępność toalet i bezpieczeństwo. Po drodze spotkaliśmy pierwsze dzikie zwierzęta – strusie i zebry.
Przydrożny bazar

Postój w bezpiecznym dla turystów miejscu

Godzinę później dojechaliśmy do Amboseli Sopa Lodge. Przywitał nas 2-metrowy Masaj w tradycyjnym stroju. Przydzielono nam chatki kryte strzechą, w których prąd i ciepła woda dostępne były w określonych godzinach. Wokół gęsta roślinność, skaczące po dachach i drzewach małpy, wiewiórki i ptaki. Niestety z powodu chmur nie było widać Kilimandżaro. Lunche i obiady w restauracji serwowane były do stolików – do wyboru 2 zupy, 3 dania główne plus 2 wegetariańskie, 3 desery.

Chatka w Amboseli Sopa Lodge
Po lunchu pojechaliśmy do Parku Narodowego Amboseli, odległego o 20 km. Mijaliśmy masajskie wioski i ich mieszkanców wypasających bydło. Przy bramie parku otoczyły nas masajskie kobiety próbujące sprzedać nam drewniane figurki i biżuterię z koralików.
Zaraz za bramą spotkaliśmy pierwsze słonie i zebry. Początkowo zatrzymywaliśmy się za każdym razem, gdy na horyzoncie pojawiło się zwierzę, ale już pod koniec następnego dnia, nawet gdy stada pasły się przy samej drodze, przestały wzbudzać zainteresowanie. Podczas pierwszego safari widzieliśmy słonie, zebry, żyrafy, antylopy gnu, gazele i jednego lwa.

Amboseli

Amboseli

Amboseli
Po dwóch godzinach wróciliśmy do lodge’a na obiad. Po wejściu do domku, na ścianie sypialni znalazłam żywego gekona, na szczęście nie zauważyłam żadnych komarów ani robactwa. Po obiedzie było już ciemno i wróciłam do domku w asyście ochroniarza (ze względu na wałąsające się zwierzęta). Łóźko było już zasłane i osłonięte moskitierą, a gekon zniknął. Zanim zasnęłam, słyszałam biegające w okolicy małpy.

Zasłane łóżko w chatce w Amboseli Sopa Lodge
 

piątek, 17 czerwca 2011

Kenia, dzień 1.


Przyjechałam na lotnisko. Postawiłam samochód na parkingu pracowniczym, w największym cieniu, jaki znalazłam. Dzień wcześniej go umyłam, żeby pozbyć się ptasich kup, które w połączeniu ze słońcem mają podobno zgubny wpływ na karoserię. Za tydzień, jak wrócę, na pewno będzie znowu zakurzony i obsrany.
Odprawiłam się w internecie, więc bez kolejki oddałam bagaż, przeszłam kontrolę paszportową i bezpieczeństwa. Nie zwracają tu uwagi na limity płynów w bagażu podręcznym – widząc, jaki typ pasażerów tu przeważa (z Afryki i Azji), nie sądzę, żeby dali sobie radę z egzekwowaniem limitów. To samo z ilością bagażu podręcznego: przede mną w kolejce do kontroli paszportowej stały dwie arabskie kobiety z dzieckiem, wszystkie obładowane siatkami, walizkami na kółkach, torebkami – do tego stopnia, że nie mogły za jednym razem wszystkich bagaży przenieść z miejsca na miejsce. I co? Bez problemu przeszły do gate’u, po drodze mijając kilka punktów kontroli.
Na lotnisku są 23 gate’y, w tym 6 z rękawami. Mi się trafiła przejażdżka autobusem do samolotu. Samoloty Air Arabii pozbawione są luksusów w postaci ekranów w fotelach, posiłki i napoje są dodatkowo płatne, ale bagaż rejestrowany (20-30 kg w zależności od trasy) jest w cenie biletu. Gdy boarding został zakończony, przed uruchomieniem silników i przedstawieniem instrukcji bezpieczeństwa, z głośników popłynęła arabska modlitwa, zaczynająca się od słów „Allah agbar“... No nie, ja chcę wysiąść! Chwilę później odezwała się pani kapitan, Tunezyjka, i głosem dobrotliwej cioci oznajmiła, że samolot pilotować będzie Gustav, pierwszy oficer ze Szwecji. I że start i lądowanie na pewno będą przyjemne. Ok, to ewentualnie zostanę na pokładzie ;)
W piątki na lotnisku mało się dzieje, więc uruchomienie, kołowanie i start z pasa 12 odbyły się bez opóźnień. Większą część lotu drzemałam, w pewnym momencie przyśniło mi się, że spadamy... Pogoda była ładna, chociaż chmury lub zamglenie ograniczały widok, na krótkim odcinku trafiły się też turbulencje.
Przed lądowaniem zamówiłam zestaw „Tex-Mex chicken“, składający się z ziemniaków zapiekanych z serem, kawałków kurczaka z ryżem, kurczaka zawiniętego w pitę i coli (32 aed). To wystarczyło mi do wieczora, późneij w hotelu zjadłam jeszcze kanapki, które przygotowałam rano.
Po 4,5 godzinach wylądowaliśmy w Nairobi. Na płycie lotniska stały jakieś stare samoloty, przy terminalu Boeing 757 etiopskich linii lotniczych. Budynek terminala jest stary i brzydki. Wieża też musi mieć kilkadziesiąt lat, widać, że z zewnątrz nie była chyba nigdy remontowana. W środku terminal przypomina bardziej dworzec PKS czy PKP. Sklepy wolnocłowe mieszczą się w małych przeszklonych boksach, korytarze są niskie, toalety lata świetności mają za sobą, ale chociaż są czyste.

Wieża na lotnisku w Nairobi

Terminal

Terminal
W hali przed kontrolą paszportową wypisałam deklaracje wizowe, zapłaciłam 25 dolarów, zrobiono mi zdjęcie, pobrano odciski palców i wklejono wizę. Gdy wyszłam do hali odbioru bagażu, moja walizka już była zestawiona z taśmy. Przy wyjściu zobaczyłam kierowcę z hotelu Intercontinental, który zawiózł mnie do centrum.
Droga, którą podobno pokonuje się w 20 minut, zajęła 1,5 godziny. Wszystko przez zamknięte ulice z powodu jakiegoś wydarzenia (wyścigu czy czegoś takiego).
Ruch w Kenii jest lewostronny, samochodów w mieście zatrzęsienie, wpychają się, jeśli tylko zobaczą kawałek wolnej przestrzeni, ale klaksonów, w porównaniu z Dubajem, prawie nie słychać.
Trudno opisać okolicę. Przy wyjeździe z lotniska stoją figury słoni. Dalej pole, na nim pasą się owce. Później różne budynki, serwisy salonów samochodowych, jakieś firmy, zazwyczaj otoczone wysokimi murami. W pewnej chwili kierowca skręcił do dzielnicy mieszkalnej, żeby ominąć korek (bez powodzenia, po chwili zawrócił na główną drogę). A tam kilkudziesięcioletnie domy kilkurodzinne, otoczone płotami i drutami kolczastymi pod napięciem! Kawałek dalej stary stadion z wysokimi trybunami. Na dużym rondzie wielkie drzewo, a na nim gromada ptaków przypominających bociany.
Hotel Intercontinental położony jest w centrum biznesowym. Tak jak pozostałe budynki w okolicy, ma już swoje lata. Pokój czysty, chociaż wyposażenie stare, przez okna słychać ruch uliczny.
Popołudnie spędziłam w pokoju. Nie odważyłam się wyjść do miasta, na ulicach sporo ludzi, ale wyróżniałabym się kolorem skóry.

czwartek, 16 czerwca 2011

Last minute, czyli plany na urlop


Co zrobić z dwoma tygodniami urlopu zaplanowanego na czerwiec? To pytanie nurtowało mnie przez kilka tygodni. W końcu, nieco ponad tydzień przed początkiem urlopu, zdecydowałam się zarezerwować wycieczkę do Kenii, którą znalazłam na stronie linii lotniczych Air Arabia.

Rezerwacji można dokonać online lub telefonicznie. Zadzwoniłam do Call Center, żeby zapytać o te szczegóły, których nie znalazłam w internecie, ale ku mojemu zaskoczeniu, pracownica biura nie miała pojęcia na temat wycieczki. Mimo to, złożyłam rezerwację przez internet. Ostateczne potwierdzenie miało przyjść na maila. Czekałam na nie trzy dni, po czym zadzwoniłam do Call Center. Po kolejnych dwóch dniach potwierdzenie przyszło. Tyle, że w potwierdzeniu, zamiast 6 safari, znalazły się 4, a w hotelach, zamiast wszystkich posiłków, były tylko śniadania i obiadokolacje. Napisałam ostrego maila, że rezerwacja nie jest zgodna z ofertą, za którą zapłaciłam, więc albo ją poprawią, albo dostanę zniżkę, albo rezygnuję i żądam zwrotu pieniędzy. Następnego ranka oddzwoniła pracownica biura, przepraszając za pomyłki (błąd systemowy – akurat!) i obiecując przysłanie poprawionego vouchera. Takie vouchery, z co chwilę znajdowanymi przeze mnie błędami, dostałam jeszcze 3. Ale ostatecznie na potwierdzeniu znalazł się wszystkie safari (w sumie 7) i posiłki.

Kolejną kwestią do załatwienia była profilaktyka przeciwmalaryczna. O tabletki zapytałam w centrum medycznym na lotnisku. Otrzymałam odpowiedź, że u nich mogę się zaszczepić na żółtą febrę i wszelkie inne paskudztwa, ale na malarię nic nie mają i że mam pojechać do ministerstwa zdrowia w Szardży. Nie będę jeździć do żadnych urzędów, a już na pewno nie do centrum Szardży. Popytałam znajomych. A. dała mi telefon do centrum medycznego w Safie, z którego korzysta, gdzie widziała ogłoszenie o szczepieniach i profilaktyce. Zadzwoniłam – zaproponowano mi umówienie się na wizytę u lekarza (koszt 250 aed), który wypisze receptę na tabletki. B. zasugerował, żebym podjechała do centrum medycznego w Mirdifie, z którego możemy korzystać w ramach ubezpieczenia. Chciałam się tam wybrać w drodze z pracy, ale wcześniej zatrzymałam się w Mirdif City Centre. Zapytałam w pierwszej z brzegu aptece – sprzedawca podał mi opakowanie Maphaquinu za 34,50 aed (sposób użycia: jedna tabletka na tydzień) plus spray na komary. Pierwszą tabletkę wzięłam w sobotę, na tydzień przed przyjazdem do strefy zagrożonej malarią. Skutki uboczne podobne do początków grypy pojawiły się tego samego dnia i utrzymywały przez kilka godzin (po następnych tabletkach było to samo, w mniejszym lub większym nasileniu).

Ok, mam plan na 17-24 czerwca, ale do pracy wracam dopiero 30go. Jak spędzić ostatnie pięć dni, żeby nie zmarnować urlopu? Zapytałam S., który robi wypady do Azji lub Europy, gdy tylko ma wolny weekend. S. podsunął pomysł na Jordanię. Dał mi adres email do przewodnika, z którego usług korzystał on i inni kontrolerzy. Szczęśliwie, mimo że napisałam w ostatniej chwili i mogłam lecieć tylko w jednym możliwym terminie (25-29 czerwca), facet był akurat wolny. Do załatwienia pozostały bilety. Mam mile premiowe w Emirates, które wystarczą na zakup biletu w obrębie Middle East, ale w tym terminie nie było już miejsc. Ceny biletów we Fly Dubai i Air Arabii oscylowały w granicach 1500 aed, przez co wycieczka wyszłaby wyjątkowo drogo, po dodaniu całkowitego kosztu pobytu w wysokości 1000 dolarów (podanego przez przewodnika). Ale od niedawna możemy korzystać z lotów kabinowych w Air Arabii, więc postanowiłam spróbować załatwić sobie taki lot. Zgłoszenie trzeba złożyć co najmniej tydzień przed lotem, a mi zostało 8 dni. Wysłałam formularz do sekretarki M., która uzupełniła go o podpis szefa i kopię moich dokumentów i poprosiła o szybkie potwierdzenie – bo spodziewałam się, że w Kenii nie będę mieć internetu i nie zarezerwuję normalnych biletów, jeśli kabinówka nie wypali. Przed moim wylotem do Kenii potwierdzenie nie przyszło, więc poprosiłam M., żeby wysłała mi smsa jak będzie odpowiedź (bo poczty nie odbiorę), to będę coś załatwiać stamtąd. We wtorek dostałam smsa od mamy, że M. zostawiła mi wiadomość... na Facebooku! Bilet będzie czekał na briefingu (później okazało się, że ktoś go zaniósł na wieżę, ale ostatecznie go dostałam).

Tak więc plan na urlop: wolne od 15go, 17go wylot do Nairobi, powrót wieczorem 24go, 25go wieczorem lot do Ammanu, powrót 29go po południu, 30go do pracy.

niedziela, 22 maja 2011

Goście


Przez kilka dni miałam gości – w drodze z Polski do Australii, gdzie obecnie mieszka, przyleciała moja przyjaciółka ze studiów, z mężem, rocznym synkiem i teściową. Z rozmieszczeniem się na kanapie w salonie i łóżku w pokoju gościnnym daliśmy radę, gorzej było z załadowaniem bagaży do samochodu – musieliśmy wziąć z lotniska dodatkowo taksówkę, bo Subaru okazało się za mało pojemne. Fajnie było znowu robić za przewodnika. Byliśmy w Dubai Mall, na kilku pokazach tańcących fontann, na lunchu w hotelu Atlantis, na plaży przy Burj Al Arab, w Souku Medinat, na nartach w Ski Dubai, na pokazie światło i dźwięk w Wafi Center, na lataniu w iFly Dubai... a w dniu, kiedy byłam w pracy, zaliczyli taras widokowy na Burj Khalifa. W sobotę, kiedy wylatywali do Sydney, miałam dyżur, więc poprosiłam B., żeby zawiózł ich na lotnisko. Początkowo miała to zrobić A., ale do jej sedana Lexusa zmieściłby się może wózek dziecięcy. Natomiast Mitsubishi Pajero B. wydawało się wystarczająco duże. Niestety rano w pracy odebrałam telefon, że B. nie może trafić do Churchilla! Był u mnie raz, po ciemku jakoś dojechał, a teraz nie wie, gdzie popełnia błąd, ale nie jest w stanie tam dotrzeć. Udało mi się skontaktować z czekającymi gośćmi, oni zadzwonili po taksówkę, również żona B. zamówiła im jedną, do tego A., do której również dzwonił B., zamówiła chyba dwie, ze względu na ilość bagaży. Nie wiem, ile taksówek w końcu dotarło, odebrałam tylko jeden telefon od taksiarza z pretensjami, że nikogo nie ma. A więc pojechali. I zdążyli na samolot. Szkoda, że przez to zamieszanie zapomnieli zostawić u ochrony w budynku mój klucz do mieszkania... Jak przesyłka nie zginie, to powinien niedługo dotrzeć z Australii.

wtorek, 10 maja 2011

Zebranie pracowników

Pierwszego dnia po urlopie poszłam na zebranie pracowników. Takie spotkania odbywają się co kilka miesięcy, tym razem trafiło się w dniu mojego porannego dyżuru, w innym wypadku bym się nie fatygowała (no chyba, że mieszkałabym bliżej lotniska). Przybyli kierownicy i około połowa personelu. Mówiono głównie o nowej instrukcji operacyjnej lotniska. Stara pochodzi z 2003 roku i w dużej części jest nieaktualna. Pracujemy na podstawie tej instrukcji oraz wydawanych co jakiś czas rozporządzeń. O nowym dokumencie słyszałam od chwili zatrudnienia, był wtedy w trakcie zatwierdzania. Teraz ma wejść w życie – ale ponieważ był pisany ponad rok temu, oczywiście też jest już zdezaktualizowany :)
Poruszono kwestię operacyjną – sloty. Sposób przydzielania slotów w Emiratach nie jest zaawansowany technologicznie. Gdy pilot zgłosi gotowość do uruchomienia, dzwoni się do centrum w Abu Dhabi, gdzie osoba odbierająca telefon podaje najbliższy możliwy czas startu. Slot obowiązuje +/- 2 minuty od tego czasu. Kłopot w tym, że Dubaj i Abu Dhabi, które mają większy ruch niż Szardża, biorą po kilkanaście slotów pod rząd, przez co u nas samoloty czekają po 2 godziny, blokując przy tym miejsca postojowe, więc nie ma gdzie postawić kolejnych lądujących maszyn. Kierownictwo zgodziło się na łamanie instrukcji i dzwonienie po sloty z godzinnym wyprzedzeniem. Podobno trwają dyskusje między tutejszymi władzami lotniczymi a przewoźnikami, może wprowadzą system komputerowy podobny do europejskiego...
Póki co, od kilku tygodni obserwujemy prace ziemne przy budownie nowego pasa. Niestety obecny ma się stać drogą kołowania i pełnić funkcję pasa zapasowego w razie remontu czy jakiejś blokady nowego. Nowy ma być wyposażony w ILSa kategorii IIIB na obu kierunkach (obecnie mamy kat. I). Chcą go oddać do użytku w pierwszym kwartale 2013, ale ponieważ zabrali się do pracy od tyłu, tzn. najpierw zaczęli prace ziemne, a dopiero później dokumentacyjne, to może im tak szybko nie pójść ;) Zwłaszcza, że zapomnieli przesunąć pomoc nawigacyjną w postaci VORa. Plotka mówi, że po prostu go wyłączą.
Z inwestycji szykuje się też nowa wieża... a właściwie nowy zapasowy pokój kontrolny, wybudowany na nowym budynku straży pożarnej, do którego się przeniesiemy i już nie wrócimy na starą wieżę. Nie może się nazywać wieżą z prostego powodu: kiedy powstawało lotnisko, szejk Szardży wymalował schemat portu, nawiązujący kształtem do meczetu, a wieża stanowiła jego minaret. Teraz nikt nie odważy się wybudować nowej, bo zniszczyłby zamysł monarchy. Strażnica wraz z wieżą ma być gotowa w przyszłym roku. Jeszcze nie zaczęli kopać...
Ale zanim się preniesiemy, musimy się pomęczyć w starym miejscu. Jednak warunki się poprawią, bo mamy pokój socjalny! Nawet go nam pokazali. Żeby się do niego dostać, trzeba zjechać z wieży windą, przejść przez bagażownię, kontrolę bezpieczeństwa, po schodach do piwnicy i kawałek korytarzem. Czyli w trakcie godzinnej przerwy nie opłaca się schodzić - za daleko. W środku jest rozkładana kanapa, sofa i dwa fotele, biurko, tv... ma być internet, baniak z wodą i mikrofala. Działa klimatyzacja. Klucz jest u kierownika w biurze, wkrótce każdy dostanie swój. Podobno będą też szafki dla każdego... O szafkach i pokoju socjalnym słyszałam od pierwszego dnia w pracy. Jeżeli klucz dostaniemy tak szybko jak zrobili ten pokój... Aha, ponieważ mamy socjal, to chcą nam zabrać z wieży rozkładany fotel, więc nie będzie na czym siedzieć. A siedzieć będziemy dwuosobowo – od grudnia – kiedy ma nastąpić podział na wieżę i ground. Podział sam w sobie jest bezsensowny, z powodu układu dróg kołowania, zamiast usprawnić pracę, spowoduje konflikty i opóźnienia. Zdecydowanie lepszy byłby podział na wieżę i delivery, ale zarząd lotniska się uparł. Największy plus to to, że przy okazji może dostaniemy radar kontroli ruchu naziemnego.
Z drobiazgów, dostaniemy 2% dodatek pt. „cost of living allowance“. Niewiele, ale lepsze to, niż nic, bo ceny rosną. Co prawda część cen jest regulowana przez rząd, który nie pozwala na podwyżki (np. benzyna) lub wymusza obniżki (ryż), ale już puszka Coli zdrożała z 1 do 1,5aed, a tabliczka mojej ulubionej czekolady Ritter Sport – z 5,95 na 8,25 aed.

niedziela, 8 maja 2011

Powrót do Dubaju


Święta i urlop w domu minęły szybko. W piątek po południu wsiadłam w samolot do Warszawy. Tym razem trafiłam na białego ATRa 42-500, nowy nabytek Eurolotu, jeszcze bez liniowego malowania. W Warszawie, tak jak pół roku temu, nocowałam przy lotnisku, w Courtyard by Marriott.
Odprawiłam się przez internet, więc w sobotę spokojnie zjadłam śniadanie i poszłam na lotnisko. A tam gigantyczne kolejki do check-in‘ów. Okazało się, że padł system komputerowy i odprawa prowadzona jest ręcznie. Co za wiocha! Udało mi się dopchać do stanowiska baggage drop-off, ale dowiedziałam się, że nie przyjmą mojej walizki, bo najpierw muszą skończyć odprawę do Mediolanu i Frankfurtu. Oczywiście samoloty będą poopóźniane. Miałam dwie godziny na przesiadkę w Wiedniu, więc raczej nie obawiałam się o następny lot. Najwyżej mnie przebukują. Posiedziałam z pół godziny, w międzyczasie system zaczął działać, kolejki się trochę zmniejszyły. Znowu spróbowałam oddać walizkę, tym razem skutecznie. Następna kolejka, ciągnąca się przez całą halę odlotów – do kontroli bezpieczeństwa. Jakoś się posuwała. Do gate’u dotarłam jeszcze zanim zaczęli boarding. Start opóźnił się o godzinę, trochę nadrobiliśmy po drodze, więc bez problemu zdążyłam się przesiąść. Miejsce obok mnie było wolne, mogłam się wygodnie rozłożyć. Lot spokojny, po drodze widać było Bosfor i Ankarę.
W Dubaju Austrian znowu parkował gdzieś przy cargo, do terminalu przewieźli nas autobusami. W hali przylotów jak poprzednio ogromne kolejki do kontroli paszportowej. Ale gdy podeszłam, jakiś facet w mundurze pokazał, żeby uformować nową kolejkę, więc zamiast gdzieś na szarym końcu, od razu byłam siódma :) Dzięki temu czekałam może z 10 minut. Jeszcze tylko skanowanie bagażu podręcznego i przeszłam do hali z taśmami, a tam już była moja walizka. Po chwili przyjechała A., zdziwiona, że tak szybko mi poszło. Zawiozła mnie do Churchilla, wjechałam na górę, zostawiłam w mieszkaniu bagaż i zjechałam do garażu, zobaczyć, czy auto jest na miejscu. Było. Zakurzone. Ale o dziwo nie zareagowało na naciśnięcie pilota. Próbowałam kilka razy i nic. Pomyślałam, że może padła bateria i już miałam jechać po drugiego pilota, gdy wpadłam na to, że mogę przecież otworzyć drzwi kluczykiem. Otworzyłam, ale światło w środku się nie zapaliło. Włożyłam kluczyk do stacyjki, przekręciłam – i nic. Żadnych kontrolek, żadnego dźwięku. Co jest??? Otworzyłam maskę, silnik na miejscu... ufff. Czyli nikt mi nic nie wymontował. Ale dlaczego auto nie odpala? Co za ulga, że w niedzielę mam jeszcze wolne, mogę powalczyć z serwisem.
Rano zadzwoniłam do mojego dealera. Tak jak się domyślałam, stwierdził, że musiał paść akumulator. Powiedział, żeby zadzwonić do assistance, przyjadą i odpalą. Zadzwoniłam. Facet zjawił się po kilkudziesięciu minutach. Podłączył jakiś rozrusznik, samochód z trudem, ale odpalił. Kazał jechać do serwisu. Musiałam pójść na górę po dokumenty. Na próbę wyłączyłam silnik, ale auto ponownie nie odpaliło, musiał je ponownie uruchomić z pomocą swojego sprzętu. Pojechałam do Subaru, powiedzieli, że wymienią akumulator, a przy okazji zrobią okresowy przegląd i naprawią szalejące czujniki parkowania. Fajnie, nie muszę jechać do nich znowu za kilka dni. Auto zostało w serwisie na cały dzień, miałam je odebrać o 17.
Do mieszkania wróciłam metrem. Po drodze na stację zaatakował mnie jakiś ptak wielkości gołębia. Podleciał od tyłu i uderzył mnie w głowę. Co to miało być??
Ze stacji znowu przeszłam drogą między budowami, budząc zdziwienie przejeżdżających facetów. Jeden nawet chciał mnie podwieźć. Nie skorzystałam, a gdy doszłam do budynku, spotkałam go przy windach. Może więc nie miał złych zamiarów? I tak nie zamierzam w przyszłości sprawdzać.
O 16:20 zadzwoniłam po taksówkę. Mój limit na komórce praktycznie się wyczerpał, a doładowania kupuje się w sklepach (miałam to dziś zrobić, ale bez auta się nie da), więc musiałam korzystać ze stacjonarnego. Zeszłam na dół, czekam, i nic. Po pół godzinie przyjechała taksówka, ale nie do mnie. Wracam na górę, dzwonię, taxi niby jest w drodze. Dzwonię do serwisu, pracują do 18tej. Ok, może zdążę. Schodzę na dół, czekam. Po jakimś czasie dzwoni taksiarz z pytaniem, gdzie jest Churchill... ! Tłumaczę, nie kuma. Po chwili dzwoni znowu, a właściwie nie dzwoni, tylko puszcza sygnały. Jeszcze mam mu oddzwaniać??? Z czego, jak nie mam kasy na komórce? W końcu czeka, aż odbiorę. Daję telefon ochroniarzowi na dole, może on wytłumaczy. To nic nie daje, taksiarz nie ma pojęcia gdzie jechać. Ochroniarz radzi, żebym odwołała tą taksówkę i kazała wysłać kogoś, kto zna drogę. Idę na górę, dzwonię do serwisu, żeby zostawili klucz do auta w salonie, który jest otwarty do 20tej. Już mam odwołać taksówkę, ale facet oddzwania, że dotarł. Po półtorej godziny! Oczywiście gdzie jest Subaru, też nie wie. Muszę go prowadzić z pomocą gpsa. O napiwku może zapomnieć. Do serwisu docieram po 18tej. Samochód stoi przed budynkiem, mój sprzedawca ma klucze. Mówi, że takie wyładowanie akumulatora zdarza się nawet w nowych autach. Radzi, żeby odłączać akumulator przy zostawianiu auta na ponad 2 tygodnie i pokazuje, jak to zrobić. Ok, mam nadzieję, że mam w komplecie z kołem zapasowym są jakieś klucze, żebym mogła to zrobić. Autko sprawne, umyte, mogę jechać uzupełnić lodówkę, doładować telefon i zapłacić przeterminowany rachunek za klimę (przyszedł, jak byłam w Polsce). A jutro do pracy.