niedziela, 8 maja 2011

Powrót do Dubaju


Święta i urlop w domu minęły szybko. W piątek po południu wsiadłam w samolot do Warszawy. Tym razem trafiłam na białego ATRa 42-500, nowy nabytek Eurolotu, jeszcze bez liniowego malowania. W Warszawie, tak jak pół roku temu, nocowałam przy lotnisku, w Courtyard by Marriott.
Odprawiłam się przez internet, więc w sobotę spokojnie zjadłam śniadanie i poszłam na lotnisko. A tam gigantyczne kolejki do check-in‘ów. Okazało się, że padł system komputerowy i odprawa prowadzona jest ręcznie. Co za wiocha! Udało mi się dopchać do stanowiska baggage drop-off, ale dowiedziałam się, że nie przyjmą mojej walizki, bo najpierw muszą skończyć odprawę do Mediolanu i Frankfurtu. Oczywiście samoloty będą poopóźniane. Miałam dwie godziny na przesiadkę w Wiedniu, więc raczej nie obawiałam się o następny lot. Najwyżej mnie przebukują. Posiedziałam z pół godziny, w międzyczasie system zaczął działać, kolejki się trochę zmniejszyły. Znowu spróbowałam oddać walizkę, tym razem skutecznie. Następna kolejka, ciągnąca się przez całą halę odlotów – do kontroli bezpieczeństwa. Jakoś się posuwała. Do gate’u dotarłam jeszcze zanim zaczęli boarding. Start opóźnił się o godzinę, trochę nadrobiliśmy po drodze, więc bez problemu zdążyłam się przesiąść. Miejsce obok mnie było wolne, mogłam się wygodnie rozłożyć. Lot spokojny, po drodze widać było Bosfor i Ankarę.
W Dubaju Austrian znowu parkował gdzieś przy cargo, do terminalu przewieźli nas autobusami. W hali przylotów jak poprzednio ogromne kolejki do kontroli paszportowej. Ale gdy podeszłam, jakiś facet w mundurze pokazał, żeby uformować nową kolejkę, więc zamiast gdzieś na szarym końcu, od razu byłam siódma :) Dzięki temu czekałam może z 10 minut. Jeszcze tylko skanowanie bagażu podręcznego i przeszłam do hali z taśmami, a tam już była moja walizka. Po chwili przyjechała A., zdziwiona, że tak szybko mi poszło. Zawiozła mnie do Churchilla, wjechałam na górę, zostawiłam w mieszkaniu bagaż i zjechałam do garażu, zobaczyć, czy auto jest na miejscu. Było. Zakurzone. Ale o dziwo nie zareagowało na naciśnięcie pilota. Próbowałam kilka razy i nic. Pomyślałam, że może padła bateria i już miałam jechać po drugiego pilota, gdy wpadłam na to, że mogę przecież otworzyć drzwi kluczykiem. Otworzyłam, ale światło w środku się nie zapaliło. Włożyłam kluczyk do stacyjki, przekręciłam – i nic. Żadnych kontrolek, żadnego dźwięku. Co jest??? Otworzyłam maskę, silnik na miejscu... ufff. Czyli nikt mi nic nie wymontował. Ale dlaczego auto nie odpala? Co za ulga, że w niedzielę mam jeszcze wolne, mogę powalczyć z serwisem.
Rano zadzwoniłam do mojego dealera. Tak jak się domyślałam, stwierdził, że musiał paść akumulator. Powiedział, żeby zadzwonić do assistance, przyjadą i odpalą. Zadzwoniłam. Facet zjawił się po kilkudziesięciu minutach. Podłączył jakiś rozrusznik, samochód z trudem, ale odpalił. Kazał jechać do serwisu. Musiałam pójść na górę po dokumenty. Na próbę wyłączyłam silnik, ale auto ponownie nie odpaliło, musiał je ponownie uruchomić z pomocą swojego sprzętu. Pojechałam do Subaru, powiedzieli, że wymienią akumulator, a przy okazji zrobią okresowy przegląd i naprawią szalejące czujniki parkowania. Fajnie, nie muszę jechać do nich znowu za kilka dni. Auto zostało w serwisie na cały dzień, miałam je odebrać o 17.
Do mieszkania wróciłam metrem. Po drodze na stację zaatakował mnie jakiś ptak wielkości gołębia. Podleciał od tyłu i uderzył mnie w głowę. Co to miało być??
Ze stacji znowu przeszłam drogą między budowami, budząc zdziwienie przejeżdżających facetów. Jeden nawet chciał mnie podwieźć. Nie skorzystałam, a gdy doszłam do budynku, spotkałam go przy windach. Może więc nie miał złych zamiarów? I tak nie zamierzam w przyszłości sprawdzać.
O 16:20 zadzwoniłam po taksówkę. Mój limit na komórce praktycznie się wyczerpał, a doładowania kupuje się w sklepach (miałam to dziś zrobić, ale bez auta się nie da), więc musiałam korzystać ze stacjonarnego. Zeszłam na dół, czekam, i nic. Po pół godzinie przyjechała taksówka, ale nie do mnie. Wracam na górę, dzwonię, taxi niby jest w drodze. Dzwonię do serwisu, pracują do 18tej. Ok, może zdążę. Schodzę na dół, czekam. Po jakimś czasie dzwoni taksiarz z pytaniem, gdzie jest Churchill... ! Tłumaczę, nie kuma. Po chwili dzwoni znowu, a właściwie nie dzwoni, tylko puszcza sygnały. Jeszcze mam mu oddzwaniać??? Z czego, jak nie mam kasy na komórce? W końcu czeka, aż odbiorę. Daję telefon ochroniarzowi na dole, może on wytłumaczy. To nic nie daje, taksiarz nie ma pojęcia gdzie jechać. Ochroniarz radzi, żebym odwołała tą taksówkę i kazała wysłać kogoś, kto zna drogę. Idę na górę, dzwonię do serwisu, żeby zostawili klucz do auta w salonie, który jest otwarty do 20tej. Już mam odwołać taksówkę, ale facet oddzwania, że dotarł. Po półtorej godziny! Oczywiście gdzie jest Subaru, też nie wie. Muszę go prowadzić z pomocą gpsa. O napiwku może zapomnieć. Do serwisu docieram po 18tej. Samochód stoi przed budynkiem, mój sprzedawca ma klucze. Mówi, że takie wyładowanie akumulatora zdarza się nawet w nowych autach. Radzi, żeby odłączać akumulator przy zostawianiu auta na ponad 2 tygodnie i pokazuje, jak to zrobić. Ok, mam nadzieję, że mam w komplecie z kołem zapasowym są jakieś klucze, żebym mogła to zrobić. Autko sprawne, umyte, mogę jechać uzupełnić lodówkę, doładować telefon i zapłacić przeterminowany rachunek za klimę (przyszedł, jak byłam w Polsce). A jutro do pracy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz