sobota, 30 lipca 2011

Arabskie wesele

W piątek pojechałam na wesele D., dziewczyny z biura odpraw załóg. Odbywało się w sali klubu dla kobiet, na granicy Szardży i Ajmanu, trudno powiedzieć dokładnie, bo miasta do siebie przylegają. Wjeżdżając do Szardży od razu przypomniałam sobie, dlaczego omijam to miasto z daleka... z powodu ruchu ulicznego, korków, rond i świateł.


Zaproszenie na wesele

Zaproszenie na wesele
Przyjechałam po 20tej. Znalazłam A., kontrolerkę ze Stanów, w makijażu a la Kleopatra i sukni, którą wybrałyśmy kilka dni wcześniej. Panna młoda była jeszcze w trakcie przygotowań. W wielkiej sali poustawiano okrągłe stoły, a główny element stanowiła scena z wybiegiem, przystrojona kwiatami, z szezlongiem dla panny młodej. Po sali kręciło się tylko kilka kobiet z rodzin pary młodej, wystrojonych i wymalowanych jak cyganki, które robiły sobie profesjonalne zdjęcia na tle fototapety. Obsługę (kelnerki, ekipę foto-video) stanowiły wyłącznie kobiety. Około 21:30, gdy na sali było już sporo osób (część kobiet w balowych sukniach, ale większość w ozdobnych abayach), włączono głośną arabską muzykę, tak że nie sposób było rozmawiać. Zaczęto roznosić przekąski (surówki, humus i chleb) oraz herbatę i kawę.

Miejsce dla panny młodej

Sala weselna

Wejście panny młodej (w tle)
O 22:30 na salę powoli weszła panna młoda, ubrana w białą suknię ślubną ze srebrnymi zdobieniami. Przejście przez salę zajęło jej z 10 minut i było filmowane. Przeszła po wybiegu, po czym z pomocą krewnych usiadła na szezlongu. Zrobiono jej kilka zdjęć (ale tylko oficjalnych, bo fotografowanie było niedozwolone). I tyle. Zaczęto roznosić główne dania – ryż i jakieś mięso. Wtedy wyszłam, bo czekała mnie jeszcze godzinna jazda do Dubaju, a następnego dnia musiałam wstać o 4 rano do pracy.

Ominęło mnie przybycie pana młodego. Czekam na relację A. i zrobione przez nią zdjęcia.

piątek, 29 lipca 2011

9 miesięcy


Minęło dziewięć miesięcy mojego pobytu w ZEA. Czas na kolejne podsumowanie.
Według badań naukowych, każdy emigrant przechodzi przez kilka charakterystycznych etapów. Najpierw jest faza przygotowania, jeszcze przed wyjazdem z kraju. Pierwsze miesiące za granicą to faza ekscytacji, „podróży poślubnej“, ponieważ wyjeżdża się z nadzieją na pozytywną zmianę w życiu. Nowa praca, szukanie i urządzanie mieszkania, układanie życia codziennego, poznawanie miasta. U mnie ta faza trwała siedem miesięcy, do pierwszej podróży do domu i jeszcze później do wizyty przyjacioł z Australii i mojego krótkiego wypadu do Turcji.
Na początku maja myślałam, że wszystkie elementy życia tutaj zaczynają się układać. Okazało się, że jednak nie. Do tego doszedł problem, o którym może zdecyduję się napisać, jak już się pozytywnie skończy, ku przestrodze. I zaczęła się faza załamania. To najtrudniejszy według naukowców etap, gdy człowiek oswoi się z nowym miejscem i wpada w szpony szoku kulturowego, gdy zaczyna tęsknić za rodziną i przyjaciółmi, gdy praca i warunki życia nie są takie, jakie by się chciało, a w otoczeniu czuje się obco i myśli się o powrocie do kraju. Moja faza załamania nie jest tak głęboka. Mam internet i skype, bez którego bym nie wytrzymała. Przyjaciele z Polski co prawda się prawie nie odzywają, ale to też trochę moja wina, bo co z oczu... Może powinnam częściej inicjować korespondencję. Praca jest ok, co prawda trochę się pogorszyła przez nowy grafik, ale nadal przynosi satysfakcję (chociaż ruch nieco zmalał). W mieszkaniu popękały ściany, bo budynek „siada“ i miałam remont, po którym pęknięcia pojawiły się ponownie... ale widok z okna nadal jest bezcenny. Co prawda trochę żałuję, że wyprowadziłam się z Mirdifu. Tam mieszka większość przyjaciół z pracy, można się spotkać i wypić drinka, a później pieszo wrocić do mieszkania. Jest Starbucks i Caribou Cafe; na zakupy spożywcze można pójść do Spinney’s, nie trzeba wyciągać samochodu. Ale z drugiej strony mieszkania tam są droższe, do tego kilkuletnie, a więc używane. I dochodzi hałas samolotów, o którym przypomniałam sobie, jak ostatnio nocowałam u A.
Za to zacząli drażnić mnie ludzie, nie mogę patrzeć na mężczyzn w tradycyjnych strojach. Na każdym kroku widać ich pogardę dla expatów, wynikającą z rozpuszczenia, bo myślą, że mogą mieć wszystko co chcą, państwo wiele rzeczy daje im za darmo, do tego często są zatrudniani w charakterze „martwych dusz“ i dostają pensję bez chodzenia do pracy, bo zagraniczne firmy muszą zatrudniać Emiratczyków. Do tego brak jakiejkolwiek kultury jazdy, zarówno wśród Arabów jak i przybyszy z Azji, temat, którego w ogóle nie chcę poruszać, żeby nie przyciagać jeszcze wiecej negatywnej energii. Język arabski mnie odrzuca; do niedawna na „dzień dobry“ po arabsku, wypowiadane przez pilotów, próbowałam odpowiadać tak samo – teraz uparcie odpowiadam po angielsku.
Nie chcę wracać do Polski. Ale tutaj też nie chcę zostać. Zaczynam szukać pracy w Europie. Za chwilę będę mieć rok doświadczenia do cv.

niedziela, 24 lipca 2011

Abaya

A., kontrolerka ze Stanów, pracująca tu od ponad roku, zaczęła nosić abayę... Mówi, że w pewnym momencie przechodząc przez terminal na wieżę, zaczęła czuć na sobie spojrzenia Pakistańczyków, Hindusów i Arabów. Teraz się na nią nie gapią, do tego może ubierać się jak jej się podoba, a na wieży abayę zdejmuje.


Parę dni temu wybrałyśmy się na poszukiwanie sukni na wesele znajomej Emiratki, D., pracującej na lotnisku w biurze odpraw załóg. Pojechałyśmy w czwórkę – A., D., jej przyszła szwagierka i ja. Żeby się nie wyróżniać, po raz pierwszy ubrałam abayę, pożyczoną od A. Musiałam uważać, żeby się nie zabić, bo długie to to do ziemi. Do tego co chwilę ześlizgiwała mi się shayla, czyli chusta na głowę (kupiłam ją na lotnisku przed lotem do Polski w kwietniu). Po kilku godzinach A. i szwagierka D. wybrały suknie. Ja się nie dałam skusić, postanowiłam ubrać jedną z przywiezionych z domu. Po zakupach wrociłyśmy do A., gdzie zostawiłam samochód. Chciałam jej oddać abayę, ale stwierdziła, mam ją sobie zostawić, bo dla niej i tak jest za długa. Dodatkowo dała mi jeszcze dwie chusty, znacznie mniej śliskie i przez to łatwiejsze do wiązania. No to mam arabski strój. Może kiedyś zacznę w nim chodzić do pracy. Albo na zakupy, bo w klimatyzowanych mallach jest strasznie zimno.

wtorek, 5 lipca 2011

Nowy grafik

Od lipca pracujemy wg nowego grafiku. Wszystko przez to, że jest nas za dużo... zatrudniano nowe osoby (między innymi mnie), z myślą o wydzieleniu stanowiska Ground, ale podział nastąpi najwcześniej w listopadzie. Żeby nie wysyłać kontrolerów do pracy w godzinach biurowych (co oznaczało siedzenie „po kątach“ przez 8 godzin dziennie i nic-nie-robienie) zdecydowano się popsuć i skomplikować grafik. Teraz pracujemy w stałych parach, pierwsza osoba przychodzi dwa dni z rzędu na 5:30, 12, 21:30, a druga godzinę–dwie później, w kolejnym cyklu na odwrót. Po 6 dniach pracy, jak dotychczas, są 4 dni przerwy. Ale zniknął dyżur „pod telefonem“ w środku cyklu, więc de facto pracujemy 3 dni więcej w miesiącu, pojawiła się zmiana od 23:30 do 7 rano – rozpoczynanie pracy zdecydowanie za późno, do tego powrót do Dubaju w godzinach porannego szczytu. Dodatkowo, doszła zmiana dla wybranych (bo dziwnym trafem dostali ją tylko kontrolerzy z RPA, a grafikiem zajmuje się kontrolerka stmtąd, nie wspominając o pochodzeniu naszego szefa ds. atc), trzy dni od 17 do 1 w nocy, trzy dni wolne i tak przez miesiąc, czyli super, bez nocek i wczesnego wstawania. Obok grafiku powstał nowy, wyjątkowo skomplikowany podział pracy, tzn. kiedy kto siedzi na stanowisku, czy jako kontroler czy koordynator, czy na połączonym, a kto ma przerwę. J. strasznie się napracowała, żeby stworzyć tego potworka. Nawet nie próbowaliśmy pracować według schamatu, raczej ad hoc robimy podział bardziej przyjazny dla użytkownika.
Ponadto, od dnia kiedy wszedł nowy grafik, mój dyżurowy partner się rozchorował. A zastępcy nie ma... Pierwszego dnia ściągnęli kolegę, który miał mieć dzień wolny, drugiego daliśmy radę własnymi siłami (wystarczyło nie otwierać stanowiska koordynatora, które przez większość dnia i tak nie jest potrzebne), trzeciego przyszedł R. (pakistański instruktor i egzaminator), który nie jest uwzględniony w grafiku i siedzi w biurze. Nie znoszę z nim pracować, a musiałam wytrzymać całą noc. Jako jedyny starał się trzymać schematu, przez co ani chwili nie pospałam. Na szczęście koledzy z porannej zmiany od razu po przyjściu puścili mnie do domu. Bałam się, że czwartego dnia też trafię na R., ale na wieży zastałam zdrowego już P. Co za ulga... Podzieliliśmy się tak, że każde mogło pospać, P. skończył wcześniej, mnie znowu puścił kolega z porannej zmiany.
Kłopoty z zastępstwem spowodowały burzę u szefa, który stwierdził, że nowy grafik jest do bani (wcześniej sam go zaakceptował), propozycje korekty autorstwa J., w tym przywrócenia dyżuru pod telefonem też odrzucił, bo ma własne pomysły. Podobno w ogóle mamy za dużo czasu wolnego, a w jego wersji grafiku pojawia się zmiana od 1 w nocy do 9 rano... Na szczęście nie wszystko zależy od niego, główny szef myśli bardziej racjonalnie, poza tym grafik musi zaakceptować tutejszy urząd lotnictwa, a zbliża się Ramadan, czyli miesiąc, w którym niczego nie da się załatwić.

piątek, 24 czerwca 2011

Kenia, dzień 8.


Rano wyjechaliśmy do Nairobi. Po drodze zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym na Wielki Rów Afrykański – ogromną dolinę głęboką na kilkaset metrów.
Na lotnisku pożegnaliśmy się z Jamesem. Samolot do Szardży był prawie pełen. Przed startem znowu puszczono modlitwę. I tym razem leciała pani pilot, ale chyba jako pierwszy oficer. Liczyłam, że zjem obiad na pokładzie, ale okazało się, że prawie wszystko wyprzedali w rejsie do Nairobi. Musiałam zadowolić się zupką chińską i czipsami. Lot był spokojny, bez turbulencji. W Szardży, co się rzadko zdarza, nie było w ogóle kolejki do kontroli paszportowej. Po odebraniu walizki pożegnałam się z resztą grupy i poszłam jeszcze na wieżę, odebrać bilet na jutrzejszy lot do Jordanii.
Na parkingu znalazłam swój samochód, trochę zakurzony i obsrany przez ptaki, ale poza tym sprawny (tym razem akumulator nie sprawił mi nieprzyjemnej niespodzianki).

czwartek, 23 czerwca 2011

Kenia, dzień 7.


Rano wyruszyliśmy tą samą, w tragicznym stanie drogą, aż za jezioro Naivasha, do Parku Narodowego Jeziora Nakuru. Poprzedniej nocy James złapał kolejną panę i teraz jechaliśmy bez żadnego zapasowego koła. Na wszelki wypadek trzymaliśmy się w grupie z dwoma innymi samochodami, prowadzonymi przez znajomych Jamesa. Jednak udało nam się bez przygód dojechać do miasta Narok, w którym mieliśmy nieco dłuższy postój w sklepie dla turystów, a w tym czasie James podjechał do wulkanizatora.
Po kilku godzinach dotarliśmy do ostatniego parku. Zaraz za bramą trafiliśmy na czarnego nosorożca, podobno rzadko widywanego. Znowu mieszkaliśmy na terenie parku, ale również tutaj grupa była zakwaterowana w jednym lodge’u, a ja w drugim, Lake Nakuru Lodge. Był to najsłabszy obiekt z odwiedzonych, do tego częściowo w remoncie. Tylko tutaj nie przygotowywano łóżek, sama musiałam rozłożyć sobie moskitierę, wcześniej zabijając siedzącego na niej pająka. W pokoju stał spray na komary, więc obawiałam się, że po raz pierwszy mogą się pojawić. Na szczęście żadnego nie zobaczyłam. Jedzenie też było takie sobie, mały wybór. Internet płatny i zabezpieczony. Wrażenie robił jedynie widok z nad basenu na jezioro.
Po południu pojechaliśmy na ostatnie safari, wokół jeziora. Widzieliśmy ogromne ilości ptaków, głównie flamingów i pelikanów, małpy, białe nosorożce, a także dopiero co narodzonego byczka, stawiającego swoje pierwsze kroki.
W sumie z wielkiej piątki kenijskich zwierząt (lwa, słonia, bawoła, leoparda i nosorożca), nie udało nam się zobaczyć tylko leoparda. Mam po co wrócić do Kenii :)

środa, 22 czerwca 2011

Kenia, dzień 6.


Na poranne safari pojechaliśmy w okrojonym składzie, bo Amanda się rozchorowała. James zabrał nas nad rzekę Mara, na granicy z Tanzanią. Zobaczyliśmy miejsce, w którym co roku odbywa się wielka migracja zwierząt z Serengeti do Masai Mara. W rzece pływały hipopotamy i krokodyle.
Po powrocie skorzystałam z godzinnego masażu w centrum spa. Niedrogo, 30 dolarów.
Po lunchu kolejne safari, już z Amandą. Wreszcie trafiliśmy na hieny. I szakale.
W drodze powrotnej do lodge’a okazało się, że złapaliśmy panę. Bliżej był lodge, w którym zakwaterowaterowana była reszta grupy. James postanowił tam podpompować koło, niestety bez efektu. Zanim zmienił oponę, zrobiło się ciemno. Ponieważ na jazdę po parku po zmroku konieczne jest specjalne pozwolenie, przed udaniem się do mojego lodga pojdechaliśmy do bramy parkowej. Okazało się, że człowiek wydający pozwolenia pojechał do pobliskiej wioski. Wyjechaliśmy z parku do skupiska baraków, wokół których kręcili się Afrykańczycy. Slumsy w nocy sprawiały przerażające wrażenie. James poszedł szukać właściwego faceta, a ja siedziałam w vanie i starałam się nie ruszać. Na szczęście nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Po kilkunastu minutach, z ważną przepustką, wrociliśmy na teren parku. Miałam dodatkowe, nocne safari ;)